Czas przeszły dokonany czy rzeczywiście?
Adam M. Bąk
Żyjemy w czasach, o których marzyli emigranci wojenni - kraj naszego pochodzenia, Polska, jest państwem niepodległym. Mamy rząd, o którym możemy powiedzieć, że pochodzi z naszego wyboru, mamy sejm, niezawisłe sądownictwo, mamy wreszcie ministra sprawiedliwości, którym jest jeden z nas, repatriant z Chicago. Możemy publikować w kraju, możemy w końcu wyrażać nasze opinie, które mogą być usłyszane nad Wisłą a nawet potraktowane na serio. Rzeczywiście możemy, ale...
Niestety, pomimo naszej liczebności, dużego potencjału intelektualnego, naszej zamożności, jak dotąd nie zrobiliśmy właściwie wiele, a nasza stara ojczyzna praktycznie nie może liczyć na nas jako sojuszników w akcjach polityki międzynarodowej. Dialog pomiędzy Warszawą a Polonią amerykańską praktycznie nie istnieje i to w chwili tak niezmiernie istotnej, jak spotkanie na szczycie Waszyngton-Moskwa.
Nie ma w Stanach Zjednoczonych żadnej organizacji polonijnej, która byłaby można wykazać rządowi Stanów Zjednoczonych niestosowności jego polityki zagranicznej wobec wewnętrznych spraw niepodległego kraju. Stare sympatie Polaków wobec Ameryki, utrzymane nawet w okresie rządów komunistycznych wbrew reżimowej propagandzie, są ciągle żywe i to nawet w chwili, kiedy Polacy zaczynają rozumieć, że polityka Białego Domu jest - najbardziej delikatnie mówiąc - zupełnie obojętna lub nawet wroga wobec ich kraju.
Najwyraźniejszy tego dowód to utrzymanie wymogu wiz turystycznych wobec naszych rodaków, pragnących odwiedzić Stany czy ostatnia nominacja ambasadora USA w Warszawie, na którego przewidziana jest osoba pochodzenia żydowskiego z pominięciem wielu wybitnych polityków amerykańskich, związanych z Polską wężami krwi czy życzliwie do niej nastawionych. Jak czytamy w doniesieniach prasowych, na stanowisko ambasadora USA w Polsce został mianowany przez p. Hilary Clinton Lee Feinstein, prawnik, specjalista prawa międzynarodowego, dobrze usadzony w Waszyngtonie, publicysta. Oczywiście, pani Clinton spłaca swoje stare długi kosztem Polaków. Feinstein, związany zresztą z Clintonami i Kerry'm od lat, był dyrektorem jej kampanii prezydenckiej i ostro krytykował stanowisko obecnego prezydenta, Baracka Obamy wobec Iraku i jego bierność odnośnie polityki europejskiej.
To właśnie Feinstein nagłośnił niekompetencję Obamy w sprawach Bliskiego Wschodu i przypomniał słynne już dzisiaj powiedzenie obecnego przywódcy USA, iż w sprawach Iraku jego stanowisko (Obamy) nie odbiegało daleko od zapatrywań na ten sam problem George'a W. Busha („There's not much of difference between my position and George Bush's position at this stage"). Prezydent Obama chciał mianować na to stanowisko Marka Brzezińskiego, syna znanego politologa, prof. Zbigniewa Brzezińskiego. Projekt p. Clinton musi być jeszcze zatwierdzony przez Senat.
Niestety, sami jesteśmy konstruktorami tego modelu rzeczywistości. Nie jesteśmy siłą polityczna w USA, nie posiadamy żadnego lobby, jesteśmy po prostu niedostrzegani. Polska grupa etniczna z reguły milczy. Świadczą o tym dobitnie zapisy historyczne ostatnich sześćdziesięciu lat dziejów wychodźstwa polskiego w Stanach Zjednoczonych i jego „wiodącej" instytucji, Kongresu Polonii Amerykańskiej.
Na dobrą sprawę polska grupa etniczna znalazła się - jeżeli można to tak określić - w dobrej sytuacji. Stara fala wychodźstwa, w przeważającej większości przybyła tutaj za chlebem, wolniej niż emigracje innej narodowości ulegała procesowi amerykanizacji. Polacy zakładali własne parafie, szkoły, ośrodki kulturalne, łączyli się w organizacje. Słabo wykształceni, wierzyli w swoich liderów i podane im do uchwalenia programy. Poczatek XX wieku był wielkim etosem Polonii amerykańskiej, jej patriotyzm i ofiarność trudno nawet zestawiać z sytuacją współczesną.
Po II wojnie światowej wychodźstwo w USA zostało wzmocnione przypływem emigrantów wojennych. Ci „nowi" byli już inni: posiadali wykształcenie, często znajomość angielskiego, wierzyli w naukę, przynieśli ze sobą ogrom doświadczenia wojennego, jak to było w przypadku żołnierzy polskich ze wszystkich frontów Europy.
Wydawało się, że ludzie ci zostaną przyjęci z otwartymi rękami przez dobrze już ustabilizowane programowo i ideowo organizacje polonijne. Niestety, nie obeszło się bez nieporozumień. Polscy Amerykanie, ci zwłaszcza, już tutaj urodzeni, patrzyli nie tylko z podziwem na swoich rodaków, tu i tam zapalały się ogniska konfliktów, niezdrowej rywalizacji, wreszcie nieuzasadnionych, najczęściej personalnych niechęci.
Starzy nie chcieli oddać „rządu dusz" nowym, nowi nie mogli często zaakceptować zdezaktualizowanych już akcji starych Polonusów. Jeszcze gorzej było z emigracją solidarnościową i posolidarnościową. Ta ostatnia zresztą, choć liczebnie mała, dostarczyła Polonii najbardziej prężne i wykształcone jednostki.
Przez te lata (od 1944) nieustannie działał Kongres Polonii Amerykańskiej, w którym tak naprawdę najwyższy urząd przypadł tylko jednemu emigrantowi - Kazimierzowi Lukomskiemu. Według niepisanego prawa prezesami założonego z inicjatywy polonijnych działaczy w Buffalo KPA byli zawsze „tu urodzeni" Polacy, sensu stricto zaś - prezesi największej polonijnej instytucji ubezpieczeniowej - Związku Narodowego Polskiego.
Decyzja ta budziła od dawna zastrzeżenia, a to głównie dlatego, iż pierwotnie w skład KPA weszło ponad sto organizacji polonijnych i wiele wybitnych osób prywatnych, wśród których na pewno nie brakowało ludzi zdolnych, a od przywództwa Kongresowi z góry wykluczonych.
Obecnie w skład KPA wchodzi 20 organizacji krajowych, organizacja podzielona jest na 41 wydziałów (divisions) i podwydziałów (chapters) - stan na styczeń 2009.
Sytuacja nie zmieniła się do dzisiaj, choć jest tajemnicą poliszynela, iż trzej ostatni prezesi Związku Narodowego Polskiego, a także - na mocy ustaleń z 1944 r. - prezesi Kongresu Polonii Amerykańskiej - nie potrafili napisać żadnej odezwy w języku polskim, a co gorsze - bez pomocy tłumacza zrozumieć treści podpisywanych przez nich dokumentów. Za każdym z nich stała zawsze jakaś „szara eminencja" , której zadaniem było wyjaśnianie „wodzom" problemów i pragnień Polonii i prowadzenie ich po zawiłych drogach polskiej rzeczywistości.
Ostatnie dziesięciolecia były zresztą okresem klęsk i niepowodzeń dla wielu polonijnych organizacji. Związek Narodowy Polski zamknął sławne Kolegium Związkowe i to w chwili, kiedy inna polonijna instytucja, Zakłady Naukowe w Orchard Lake utrzymywała własne kolegium.
Szybko postępująca amerykanizacja Polonii i jej potęgujący sie konsumeryzm prowadzi nieuchronnie do spadku liczebności i aktywności polonijnej społeczności w tradycyjnie najbardziej polskich organizacjach. Coraz bardziej anachroniczne i nie do zaakceptowania stają się ich struktury, razi samowładztwo, co gorsze, rząd dusz przejmują tam coraz częściej Amerykanie (jak w przypadku Orchard Lake) czy zamerykanizowani Polacy (jak w przypadku Związku Narodowego Polskiego i organizacji mu pokrewnych).
Polonia coraz szybciej traci stworzone przez kilka pokoleń wychodźtwa placówki. Od lat też lekceważy się sprawy kultury polskiej, pokazując Amerykanom jedynie tanie jej namiastki. Praktycznie żaden z wielkich pisarzy czy artystów emigracyjnych pośrednio nie był związany z jakąkolwiek polonijną organizacją.
A to wszystko dlatego, że ani Alojzy Mazewski, ani Edward Moskal, a zwłaszcza Frank Szpula nie potrafili odczytywać znaków czasu, nie przełamali barier, które oddzielały ich od realnych problemów, aspiracji i pragnień Polonii amerykańskiej i najnowszej emigracji. Ta ostatnia była i jest dla nich terrą incognitą. I tę ostatnią bezpowrotnie utracili, zarówno dla własnego związku, jak i dla Kongresu Polonii Amerykańskiej.
Socjologowie amerykańscy, którzy od lat prowadzą badania nad społeczeństwem wieloetnicznym stworzyli termin „mediatora etnicznego", to znaczy postaci, która propagowała kontakty wielokulturowe, w umiejętny sposób potrafiła ułatwić emigrantom dołączyć do społeczeństwa amerykańskiego jako pełnowartościowy element i jednocześnie zapewnić im identyfikację etniczną.
Jednakże ci sami badacze przejawiali tendencje dostrzegania źródła zmian etnicznych nie w kierownictwie poszczególnych emigracji, ale „w dole" czyli masach, zaprzeczali lub bagatelizowali rolę jednostek, identyfikując siły rozwojowe akurat w determinacji szarej masy emigrantów. To akurat ci ludzie, którzy rozpoczynali nowe życie w nowym kraju, dzięki swoim zdolnościom, patriotyzmowi, przyniesionym z dawnej ojczyzny ideom i pasjom, byli głównymi autorami osiągnięć etnicznych.
W przypadku Polonii amerykańskiej jakże często przywódcy, miast w umiejętny sposób ułatwić przystosowanie grup etnicznych do nowych warunków bytowania w Ameryce - proces ten utrudniali, zasklepiając się w sidłach organizacyjnych i i własnych interesów.
Dzisiaj widzimy tego skutki. Wielkie organizacje polonijne, w tym Kongres Polonii Amerykańskiej i Związek Narodowy Polski, tracą swoją tożsamość i... członków. Ich charakter narodowy zostaje zatracony, stają się li-tylko organizacjami amerykańskimi.
Dla nowych emigrantów są organizacjami archaicznymi i wręcz zmurszałymi, bez konkretnego programu ideowego, a co najgorsze - wynarodowionymi i tylko z założenia etnicznymi. Polonia nie potrafiła utrzymać stworzonych przez siebie instytucji, czego jaskrawym przykładem jest obecnie Instytut Józefa Piłsudskiego w Nowym Jorku, który ma być przeniesiony do Polski, czy Zakłady Naukowe w Orchard Lake, pozbawione dzisiaj polskiego kierownictwa. Ważniejsze akcje na rzecz Polonii i Polski powstawały zazwyczaj oddolnie i wychodziły od ludzi często z Kongresem Polonii Amerykańskiej i Związkiem Narodowym Polskim nie związanych.
Przykładem może być fatalny brak rozeznania Alojzego Mazewskiego, który nie wyzyskał wielkiego potencjału najnowszej emigracji. Młodzi ludzie, próbujący akurat zorganizować się i działać w ramach Kongresu Polonii Amerykańskiej — zostali przez KPA odrzuceni.
Nowy Ruch Społeczno-Polityczny „Pomost" nigdy nie uzyskał uznania Kongresu, co więcej - miast poparcia był bezwzględnie przez zwolenników Mazewskiego zwalczany. A przecież głównym celem „Pomostu" była walka z komunizmem i próby obalenia uchwał jałtańskich. „Pomost" jest już dzisiaj piękną kartą historii Polonii amerykańskiej, zaś kierownictwo KPA zapisało na swoim koncie jedną z największych gaf i udowodniło, iż w wielu sprawach nie kierowano się dobrem Polonii, a także Polski i Stanów Zjednoczonych, a kultywowano jedynie własny egocentryzm, dbano o sprawy lukratywne i indywidualne kariery.
Żyjemy w chwili wielkich przemian. Minęła noc komunistycznej penetracji, która zawisła również nad Kongresem Polonii Amerykańskiej i Związkiem Narodowym Polskim. Nareszcie moglibyśmy sie dowiedzieć, kto współpracował z agencjami wywiadowczymi PRL, kto ułatwiał infiltrację i zastraszanie Polonii, kto w końcu miał wpływ na formowanie opinii prezesów.
Niestety, opinia kierownictwa KPA i KPA nawet w tym jakże wydawałoby się prostym przypadku jest chwiejna: Frank Szpula raz opowiada się za lustracją, innym razem jest jej przeciwny i to pomimo jaskrawego faktu, iż ogół Polonii amerykańskiej zdecydowanie się jej domaga. Frank Szpula natomiast daleki jest od życia Polonii, nie słyszy jej głosów, nie zna prac czołowych współczesnych historyków z kraju, zajmujących się badaniem naszych dziejów.
Wspomnę tu tylko dwie ostatnie, monumentalne prace Sławomira Cenckiewicza, które bardziej przybliżają nam własną rzeczywistość i fakty z niedalekiej przeszłości niż wszelkie komunikaty organu ZNP, „Dziennika Związkowego".
A dzieje się to dlatego, że w środowisku Franka Szpuli panuje od dawna ugruntowane jedno władztwo i nie ma tam miejsca na wolną dyskusję i własne poglądy.
Oby nie być gołosłownym przypomnę, iż bezskutecznie dziennikarze polonijni zabiegali o rozmowę z prezesem KPA na temat lustracji, roli zmarłego niedawno w Chicago Wojciecha Wierzewskiego w Związku Narodowym Polskim i jego powiązań z reżimowymi służbami bezpieczeństwa, wreszcie w sprawie interwencji w Orchard Lake w chwili formowania się tam poważnego kryzysu.
Prezes Szpula milczał. Owszem, mógł tak postąpić, jeżeli chodzi o sprawy związkowe - nie wolno mu było milczeć, sprawując funkcję prezesa Kongresu Polonii Amerykańskiej.
Wierzę, że ludzie nie mogą i nie powinni rezygnować z najdrobniejszej nawet okazji, aby zademonstrować swoje prawdziwe dążenia i poglądy. My, Polacy, wielokrotnie udowodniliśmy, że jesteśmy godni wolności i demokracji.
Pochodzimy z narodu o daleko posuniętej wolności słowa i tolerancji religijnej, a nasze umiłowanie wolności były źródłem ciągłych zrywów narodowych. Ponieśliśmy na obczyznę wszystkie te ideały. Pragniemy służyć jednocześnie krajowi naszego osiedlenia i naszej starej ojczyźnie. Możemy to zrobić, będąc w lepszym położeniu niż inne grupy narodowościowe, bo interes polityczny Ameryki często pokrywa sie z interesem polskim. Pamiętamy też, że o losach świata ciągle jeszcze może decydować Waszyngton.
Stąd musimy dążyć do budowania prestiżu Polonii, który umożliwi nam zwrócenie uwagi amerykańskich polityków na problemy naszej ojczyzny. Historia udowodniła już wielokrotnie, że nawet niewielka ale dobrze zorganizowana grupa etniczna może zadecydować o polityce USA.
Wiemy, jak wielkie wpływy posiada w USA Izrael, pamiętajmy też o roli amerykańskich Greków w konflikcie cypryjskim. To przecież pod naciskiem wyborców pochodzenia greckiego, Kongres USA wystąpił przeciwko Turcji.
Dzisiaj potrzebna jest interwencja Polonii amerykańskiej w sprawie mianowania nowego ambasadora USA w Warszawie, w sprawie polityki wizowej, w sprawie porozumienia USA z Rosją.
Co w twej sprawie zrobił Kongres Polonii Amerykańskiej i jego kierownictwo?
Nie marze nawet o tym aby nasza działalność w Stanach Zjednoczonych stała się jakimkolwiek wyznacznikiem życia politycznego czy kulturalnego w Polsce. Inaczej kształtują się tam realia dnia codziennego niż u nas, w Ameryce.
Wierzę natomiast głęboko w to, iż budując nasza pozycje materialną czy intelektualną, zdobywając wpływ na miejscowych polityków, obejmując kierownictwa katedr uniwersyteckich, promując nasza kulturę na obczyźnie mamy możność wpłynąć na decyzje rządu USA, podejmowane wobec naszego kraju.
Mam nadzieję, że mają wiarę podzielają członkowie Kongresu Polonii Amerykańskiej i jego przywódca, Frank Szpula.
Adam M. Bąk