W grudniu 1970
r. po kolejnych, drastycznych podwyżkach cen zaprotestowali
robotnicy kilkudziesięciu zakładów pracy. W kilku miastach Polski
wyszli na ulice, m.in. w Gdańsku, Gdyni, Elblągu, Szczecinie. Władza
komunistyczna użyła broni. Zastrzelono wówczas, według danych
komunistów, kilkadziesiąt osób. Raniono kilkaset. Jednym z
postrzelonych był Adam Gotner, wówczas robotnik w Stoczni Gdyńskiej.
Miał wielki sentyment do morza.
Szczególnie do nieomal mitycznej Gdyni, o której czytał, jak przed
wojną z wioski przeobraziła się w wielkie miasto. Kiedy przyjechał
tu ze Śląska, miał ledwo siedemnaście lat. Nie był pewien, jak
zostanie przyjęty. Szybko jednak zaproponowano mu pracę w stoczni.
Na początek dostał 300 zł zaliczki na urządzenie się i ciepły kąt w
hotelu robotniczym, gdzie poznał przyjaznych kolegów, którzy
stworzyli mu sprzyjające warunki do nauki. Od pierwszego wejrzenia,
jak mówi, pokochał to miasto. Kiedy więc został powołany na dwa lata
do wojska w Częstochowie, nie był zadowolony. Tęsknił za ledwie co
poznanymi ulicami, domami, placami. Ale nie wspomina Częstochowy źle.
Bo właśnie na Jasnej Górze poznał swą, jak podkreśla, niezwykłą żonę
Grażynę. Pokochali się. Pobrali. Przyjechali do Gdyni. Ona
rozpoczęła studia, on – naukę w Technikum Budowy Okrętów dla
Pracujących „Conradinum”. Nie mieli swojego mieszkania, ale to ich
nie martwiło. Na tydzień przed dramatem planowali zakupy świąteczne.
Cieszyli się każdym dniem młodości. Od polityki i od władzy stronili.
Stocznia Gdyńska w poniedziałek 14
grudnia jeszcze nie strajkowała, choć głośno komentowano strajki i
wydarzenia w Gdańsku. Strajk w Stoczni Gdyńskiej rozpoczął się
dopiero następnego dnia – we wtorek. Jeszcze w poniedziałek
popołudniowe lekcje w technikum, w którym uczył się Adam i które
mieściło się w Gdańsku-Wrzeszczu, rozpoczęły się normalnie, choć
trwały krócej i zamiast przedmiotów komentowano poranne wydarzenia w
stoczni i na ulicach Gdańska. Adam tego samego dnia pojechał z
kolegami do Gdańska. Ten i następny dzień gdańskiej manifestacji do
dziś tkwią mu w pamięci. Zapamiętał agresję milicji wobec
demonstrantów i wybijanie przez nich szyb sklepowych – czego nie
mógł zrozumieć. W środę wieczorem poszedł do kolegi pouczyć się,
mimo że szkoła była zamknięta. Również stocznia. Już niemal nocą,
wychodząc do domu, usłyszał przemówienie sekretarza Komitetu
Wojewódzkiego PZPR w Gdańsku Stanisława Kociołka, który nawoływał
stoczniowców do podjęcia pracy następnego dnia. – Przyszedłem do
domu, a tu jeden z kolegów pyta mnie: „Adam, czy ty się dzisiaj
kąpałeś?”. Z początku nie rozumiałem, o co mu chodzi. Sądziłem, że
tak jak poprzedniego dnia cuchnę gazami łzawiącymi – wspomina dziś
Adam Gotner. – Ale on dopowiedział: „Bo wiesz, jak by nas podczas
manifestacji postrzelili, to głupio tak iść do szpitala niewykąpanym”.
Poczułem lekki dreszcz, bo mówił to jak najpoważniej. Pomyślałem
sobie jednak: rzeczywiście, tak trzeba zrobić. I poszedłem się
wykąpać.
W czwartek 17 grudnia Adam Gotner
wstał jak zwykle przed piątą, by na kilka minut przed szóstą być w
Stoczni Gdyńskiej. Bez żadnych złych przeczuć poszedł do kolejki
dowożącej pracowników z całego Trójmiasta. W wagonach było tłoczno i
głośno. Ludzie komentowali wtorkową zbrodnię komunistów w Gdańsku –
zastrzelono 2 stoczniowców i raniono kilkunastu przed bramą numer 2.
Jedni uważali, że do manifestantów strzelała milicja. Inni – że
wojsko.
Kolejka kilkakrotnie zatrzymywała
się poza przystankami. Miała opóźnienia. Na peronie przystanku
Gdynia-Stocznia było tak dużo ludzi, że mimo mrozu trudno było
oddychać. Adam, żeby zdążyć do pracy, przeskoczył barierkę wiaduktu
i szybko znalazł się na ulicy. Przez wrzawę tłumu nie słyszał, co
mówią peronowe „szczekaczki”. Tymczasem jakiś męski głos nawoływał,
aby robotnicy wracali do domów. Chciał dojść do stoczniowej bramy.
Było bardzo tłoczno. Na dodatek ulicę blokowała milicja i wojsko,
transportery oraz czołgi, na których zamontowano ciężkie karabiny
maszynowe. – Idę z kolegą.
W pewnym momencie przystajemy, bo
czołg, który stoi po przeciwnej stronie ulicy, wystrzelił. Zrobiło
się widno. Nie potrafię powiedzieć, czy to ślepe naboje, czy ostre.
Huk cofa ludzi. Robi się popłoch na ulicy – wspomina Adam Gotner. –
Kolega woła: „Wiejmy stąd, bo tu nie będzie dobrze”. A ja mu na to:
„E, zostajemy, ty się zawsze boisz”. Po tej salwie słyszymy serię z
ckm-u umieszczonego na czołgu. Znów nie wiem, czy strzela ślepakami,
czy ostrymi. Nagle, tym razem z czołgu stojącego kilka metrów po
przeciwnej stronie ulicy, widzę ogień rozgrzanych pocisków z ckm-u.
Schylam się do człowieka, który jeszcze przed chwilą stał przede mną.
Ale on podkurcza nogi i nagle je prostuje. Chcę go podnieść. Brakuje
mi tchu. Tak jakby ktoś poduszką przykrył mi twarz. On bezwładnie
upada. Próbuję iść do kogoś, żeby mi pomógł go podnieść. Nie mam
świadomości, że on nie żyje. Ani że ja sam jestem ciężko ranny. Wiem
tylko, że ręka z jakichś przyczyn odmawia mi posłuszeństwa. Wokół
siebie widzę ludzi leżących na ulicy. Nie rozumiem dlaczego.
Zataczam się. Chcę się stąd wydostać jak najprędzej. Próbuję biec.
Po ich brzuchach. Po plecach. Nie wiem, że już umarli. Ktoś krzyczy
do mnie. Znów zataczam się. Wykonuję jakiś rodzaj śmiertelnego tańca
po kostce brukowej śliskiej od krwi. Nie mogę utrzymać równowagi.
Nie oglądam się do tyłu. Chcę tylko iść.
Nie pamiętam, kiedy upadam. Gdzieś
na wysokości Dworca Głównego, może już przy Szpitalu Miejskim,
odzyskuję przytomność. Jestem w furgonetce. Wojskowy z pistoletem w
ręku, z trzema albo czterema gwiazdkami na czapce, wrzeszczy coś do
nas po niemiecku. Nie rozumiem, dlaczego nie mówi po polsku.
Furgonetka jest pełna ludzi. Na mnie leży kilkanaście osób. Wiele
dni później dowiem się, że w tej furgonetce żywi jeszcze ludzie
przemieszani byli z trupami. W izbie przyjęć Adam Gotner,
postrzelony sześcioma kulami, przesiedział wśród nieżyjących już
ludzi kilka godzin. Ktoś stwierdził, że ma przestrzeloną tętnicę,
więc lada chwila umrze.
Czasem tylko jakaś pielęgniarka
albo lekarz podchodzili i sprawdzali, czy siedzący ze spuszczoną
głową, z na pół rozerwanymi plecami i płucami na wierzchu młody
mężczyzna jest już zimny. – Na krótko odzyskiwałem przytomność.
Traciłem. Odzyskiwałem. W tych przebłyskach świadomości widziałem
tylko jakichś pokrwawionych ludzi i krew na podłodze – opowiada Adam
Gotner. – Słyszałem, jak lekarze po raz kolejny przychodzili i
oceniali: Ten będzie żył, tamten nie... Podczas kolejnego obchodu –
jak później opowiadał mi dr Roman Okoniewski – zatrzymał się przy
mnie dr Marian Teleszyński – doświadczony lekarz wojskowy, który
walczył w czasie wojny pod wodzą gen. Andersa. Zapytał tylko: „A ten
co?”. Jakiś medyk oznajmił, że mam przestrzeloną tętnicę. Ale doktor
dokładnie obejrzał mnie, bo zdziwiło go, że jestem tak długo ciepły.
I wtedy okazało się, że nie mam przestrzelonej tętnicy, tylko żyłę
podobojczykową. Szybko więc wzięli mnie na salę operacyjną. I tak
dzięki Bożej Opatrzności żyję.
Po operacji Adam Gotner był
nieprzytomny przez cztery dni. Kiedy wybudzał się, widział tylko
mgłę. Był wściekły, że musi wracać do świata zewnętrznego. Bo jak
dziś zapewnia, po tamtej stronie było mu lepiej. – Naprawdę
widziałem jakieś aniołki. Byłem bardzo szczęśliwy, że tam trafiłem –
mówi. – Kiedy wracałem na stronę życia, to jakoś się bałem, bo nie
wiedziałem, co mnie tu czeka.
Rozwidniało się, kiedy Grażyna
Gotner, żona Adama, szła do pracy. Całą szerokość ulicy zajmowała
już manifestacja stoczniowców. Nie wiedziała, co się stało pod
stocznią. Spotykała jednak kolegów męża i miała wrażenie, że mąż
jest gdzieś w tym manifestującym tłumie. – Poszłam do pracy i mówię
do szefowej: „Proszę mnie zwolnić”. Nie chciała. W końcu w
desperacji powiedziałam, że wychodzę – opowiada Grażyna Gotner. –
Miałam wrażenie, że z Adamem stało się coś złego. Pobiegłam do domu
i obdzwoniłam wszystkie szpitale. Ale nigdzie go nie było. W końcu
mąż koleżanki powiedział, że Adam jest w Szpitalu Miejskim. Ale
dodał, że nie wie, czy w tej chwili jeszcze żyje. Pobiegłam jak
szalona. Była już za kwadrans siedemnasta, a o piątej zaczynała się
godzina milicyjna. Zdążyłam... Leżał pokrwawiony na łóżku i żółty
jak cytryna.
Lekarze przez 2 tygodnie nie
dawali mężowi szans na przeżycie. Przez te 2 tygodnie codziennie
mówiono mi, żebym jechała do Kartuz albo do Kościerzyny po trumnę
dla Adama, bo tu już się skończyły. „Chyba – dodawali z
powątpiewaniem – że zdarzy się cud”. Dla mnie, dziewiętnastoletniej
dziewczyny, to było straszne. Podobnie jak inne jeszcze, dręczące
mnie do dziś przeżycie. Codziennie, gdy przychodziłam do szpitala,
po każdej nocy wynoszono kogoś zmarłego... Chyba do końca swoich dni
od tych scen się nie uwolnię. Zresztą, kiedy po prawie dwóch
miesiącach zabierałam męża do domu, też nie wróżono mu wiele życia.
Ale cud się zdarzył. Dzięki Panu Bogu i fantastycznej pracy lekarzy
Mariana Teleszyńskiego i Romana Okoniewskiego Adam powoli wracał do
życia.
Po 2 miesiącach pobytu Adama
Gotnera w szpitalu lekarze stwierdzili, że jak najszybciej powinien
wrócić do domu i tam kontynuować leczenie. W 9 miesięcy później
stanowczo doradzali mu jak najszybszy powrót do pracy. – Mąż był
bardzo osłabiony psychicznie – opowiada Grażyna Gotner. – Nerwowy.
Jak zobaczył jakiegoś mężczyznę na korytarzu, to strasznie krzyczał,
bo wydawało mu się, że jest to milicjant. Próbował go nawet pobić.
Pewnego dnia dr Okoniewski poprosił mnie do gabinetu i powiedział: „Jeżeli
pani chce, żeby mąż wrócił do życia, to proszę zabrać go do domu. W
przeciwnym wypadku, rozpamiętując to, co się wydarzyło, będzie
pogrążał się psychicznie i nigdy nie wyjdzie z traumy”.
Zapytałam: „Dokąd mam go zabrać?”.
Bo tam, gdzie mieszkałam, wymówiono mi pokój. Nie było wiadomo, jak
się władza zachowa wobec ofiar. Czy wywiozą nas „na białe
niedźwiedzie”... Pytam więc pana doktora: „To gdzie ja mam męża
wziąć z otwartymi płucami i w gipsie?”. No i poszłam do tych
stoczniowych związków. Wiadomo, jakie one były. Ale trafił się tam
prawdziwy związkowiec – pan Cupisz i pani Halinka Kościelna, która
pracowała w kadrach. Chodziłam do nich kilkakrotnie i ci ludzie nam
bardzo pomogli. Wzięłam pismo od dr. Okoniewskiego, który napisał,
że jeśli mąż nie wyjdzie w najbliższym czasie ze szpitala, to
zwariuje. No i już w końcu stycznia albo na początku lutego
dostaliśmy maleńkie mieszkanie z odzysku. Pierwsze tygodnie spaliśmy
na podłodze. Na gazetach i naszych ubraniach. Nie mieliśmy żadnego
posłania. Po prostu nie mieliśmy nic. Tylko wiarę w to, że wszystko
będzie dobrze. I mąż, dzięki Bogu, powoli odzyskiwał życie. Dziś
mamy dwoje dzieci. Syn jest lekarzem, córka – chemikiem.
Adam Gotner, dzięki samozaparciu i
olbrzymiej pomocy żony, w 1971 r. wrócił do swojego wymarzonego
technikum. Również do pracy. W 1980 r. brał udział w strajku i
współtworzył „Solidarność” w Stoczni Gdyńskiej. Był jednym z
inicjatorów i bardzo aktywnym działaczem budowy dwóch pomników
poświęconych poległym stoczniowcom.
W III Rzeczypospolitej aktywnie
włączył się w budowę nowej Polski
Mateusz Wyrwich
Zobacz takze:
glowna strona
|