Pokorny sługa prawdy
Ze SŁAWOMIREM CENCKIEWICZEM, historykiem, do niedawna
pracownikiem IPN, autorem książki pt. Śladami bezpieki, rozmawia EDWARD DUSZA.
EDWARD DUSZA: Na okładce Pańskiej ostatniej książki przeczytałem: „Powstają pytania, czy kolejne stopnie naukowe: doktorat, habilitacja mogą dostawać historycy, którzy piszą rzeczy, że tak powiem, niespełniające naukowych, metodologicznych standardów, jak pan Cenckiewicz na przykład (Jacek Żakowski)”. Opinia ta, prawdopodobnie wyjęta z kontekstu, nieudolna jednak stylistycznie, mówi jasno, że spotyka się Pan z bezinteresowną (a może i nie) zawiścią w kraju. Wypowiedź druga, tym razem z „Gazety Wyborczej” Kurskiego Jarosława: „Podczas karnawału Solidarności Cenckiewicz miał siedem lat. Kiedy komunizm upadł, kończył wieczorowe liceum. Dopiero teraz, gdy idzie rewolucja moralna, Sławomir Cenckiewicz, rocznik 1971, jest gotów”. Oj, nieładne! No i wypowiedź koronna, samego premiera Donalda Tuska, przypominająca tyradę ojczyma Polaków, tow. Bolesława Bieruta czy slogany o „zaplutych karłach reakcji”. „Komuś przychodzą do głowy głupie pomysły toczenia ciągłej wojny politycznej. Zrobię z tym porządek. Co do tego nie miejcie wątpliwości. Tacy ludzie, którzy usiłują autorytet Polski i życia politycznego w Polsce wewnątrz i za granicą zostaną z tego bezlitośnie rozliczeni”. Skóra cierpnie na grzbiecie, kiedy słyszy się te słowa, a należę do pokolenia, które wiedziało z doświadczenia, że za podobnymi sloganami szedł czyn... Co Pan na to? Proszę o kilka słów na temat swojego „dojrzewania”.
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Cytowane przez Pana wypowiedzi są rzeczywiście niepokojące. Pokazują one bowiem niezwykle groźną tendencję do zamykania ust historykom, którzy w swojej pracy naukowej podejmują tematy niewygodne dla establishmentu politycznego i opiniotwórczego w Polsce. Liczne wystąpienia polityków i „topowych” dziennikarzy na mój temat nie mają nic wspólnego z rzeczową, nawet krytyczną, dyskusją o tym, co mam do powiedzenia jako badacz najnowszych dziejów Polski. To pseudodebata, w której głos mają tylko oni – przeciwnicy wolnego słowa. Dla niepokornych i niepopularnych sądów nie ma w niej miejsca. Stąd tyle nienawiści i próba unieważnienia prawdy, do której docierają historycy, poprzez stygmatyzację i dyskredytowanie autorów. Doświadczyłem tego nie raz. Uznałem, że dla utrwalenia pamięci o tej specyficznej sytuacji w Polsce, warto „wytapetować” okładkę mojej książki „Śladami bezpieki i partii” najbardziej pikantnymi cytatami. Tak jak kiedyś pamiętał poeta, parafrazując Czesława Miłosza, tak dziś to przede wszystkim historyk pamięta. To obowiązek wobec potomnych, którzy za 20-30 lat nie uwierzą nam w jakich warunkach pisaliśmy i tworzyliśmy.
EDWARD DUSZA: Pańska wypowiedź o Tadeuszu Chabrowskim w tejże książce wcale mnie nie zaskakuje. Znam go od wczesnych lat siedemdziesiatych, wiem, jak bardzo zabiegał o druk w kraju. Publikował wówczas w Ludowej Spółdzielni Wydawniczej (m. in. tom „Drzewo mnie obeszło”), wcześniej wydał na emigracji dwa tomu: „Madonny” i „Lato w Pensylwanii”, otrzymał Nagrodę Fundacji Kościelskich w Genewie, chociaż był debiutantem, a na emigracji było wielu twórców z większym dorobkiem. To były, drogi Panie, wpływy Kościoła. Kiedy Chabrowski przestał być kapłanem, zainteresowanie jego twórczością zmalało gwałtownie. Ale już wtedy tacy jak on byli piętnowanie przez tzw. „niezłomnych”, określani mianem „różowych” czy „czerwonych”. Było ich wielu, skupiali się głównie wokół grupy „Kontynenty” i Oficyny Poetów w Londynie. Nie odgrywali większej roli na arenie politycznej Polonii, ale potrafili ją „rozmiękczać”. Stąd może późniejsza debata „drukować czy nie drukować w Kraju”, która podzieliła emigrację. Chabrowski, choć nigdy nie zabierał głosu na tematy polityczne ani nie zdobył sie na żaden protest wobec oligarchii PRL, potrafił jednak bronić o. Michała Zembrzuskiego, występując przeciwko Katelbachowi. Na szczęście jego głos nic nie znaczył, ponieważ przeciętny czytelnik pamiętał o porzuceniu przez niego klasztoru, małżeństwie, etc., a wtedy takie wyczyny nie znajdowały łatwo wybaczenia. Co prawda, „Dziennik Związkowy” p. Franka Szpuli zamieścił w ubiegłym roku „ostatnio „źródłowe”, pochwalne wypracowanie na temat naszego poety. Nie warto może nawet o tym wspominać. Bardziej interesuje mnie w tej chwili, jak i kiedy rozpoczęły się Pańskie kontakty z Polonią amerykańską? Dlaczego akurat my, po tej stronie Atlantyku?
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Moje przygody z Polonią amerykańską to trochę przypadek. Po raz pierwszy przyjechałem do Stanów Zjednoczonych w 1995 r. Byłem wówczas studentem trzeciego roku historii. Byłem ciekawy Ameryki i chciałem dotrzeć do Instytutu Piłsudskiego w Nowym Jorku. Pamiętam taką zabawną sytuację w ambasadzie USA w Warszawie. Pani konsul, miła latynoska, powiedziała mi, że jadę na pewno do pracy a nie turystycznie z wolą posiedzenia w archiwum Instytutu Piłsudskiego. Zacząłem jej tłumaczyć o mojej fascynacji historią i pokazałem swoje dłonie mówiąc: „te ręce nie nadają się do pracy fizycznej na budowie, mogą trzymać pióro lub stukać w klawiaturę komputera”. Konsul roześmiała się i kazała za 3 godziny odebrać wizę. I tak to się zaczęło. Później był 2-miesięczny pobyt w Nowym Jorku u mojej zmarłej już cioci Marylki. No i wizyta w Instytucie Piłsudskiego. Dla mnie to miejsce magiczne, bo już wówczas miałem jako takie pojęcie o długich latach walki twórców tej placówki o prawdę w historii i niepodległość Polski. O samym wejściu w tematykę polonijną również zadecydował przypadek. Ówczesny dyrektor instytutu Janusz Cisek pożyczył mi książkę senatora Tadeusza Katelbacha pt. „O zjednoczenie i legalizm”, mówiąc, że jej autor dokończył żywota w Nowym Jorku i był znamienitym działaczem antykomunistycznym, który integrował wokół siebie wiele środowisk polonijnych. Lekturą książki byłem na tyle poruszony, że zacząłem wypytywać o znajomych Katelbacha z Nowego Jorku i okolic. Proszę sobie wyobrazić, że dotarłem do nich… ale byli to polityczni przeciwnicy zasłużonego senatora. Pamiętam swoją rozmowę z Tadeuszem Chabrowskim, który zaczął mnie odwodzić od zainteresowania Katelbachem. Coś zaczęło mi nie grać. Później zrozumiałem, że problemem Polonii, zwłaszcza w ostatnich dwóch dekadach zimnej wojny, była kolaboracja z komunistami. Katelbach naraził się wielu, bo piętnował tę ścieżkę zdrady narodowej. A właśnie Chabrowski był jednym z tzw. dwustołkowiczów, którzy działali w środowiskach polonijnych a jednocześnie zerkali w stronę czerwonych z ambasady i konsulatów PRL. Wówczas powiedziałem sobie – napiszę o tym książkę! I stało się, po ukończeniu studiów w 1997 r., rozpocząłem pisanie pracy doktorskiej. W 2003 r. obroniłem doktorat o Katelbachu, w którym jako jeden z pierwszych badaczy opisałem skalę kolaboracji wielu Polonusów z komunistami oraz zjawisko infiltracji komunistycznej w szeregach Polonii amerykańskiej na przełomie lat 60.i 70. W tym okresie napisałem szereg artykułów na tematy polonijne.
EDWARD DUSZA: Cieszy mnie fakt, że akurat ta książka, „O zjednoczenie i legalizm”, przyczyniła sie do Pańskiej fascynacji dziejami Tadeusza Katelbacha. Wydaliśmy ja kiedyś w Nowym Jorku, w warunkach bardzo trudnych. Ot, dwóch emigrantów bez grosza w kieszeni założyło wydawnictwo: Adam Bąk i Edward Dusza. No i wydali między innymi bardzo ważne książki jakże źle widzianych w PRL-u autorów: Tadeusza Katelbacha i Józefa Mackiewicza. Kiedy patrzę na te ówczesne zmagania z perspektywy lat, jestem dumny z tej naszej pracy. Zrobiliśmy, co do nas należało. Proszę mi jednakże powiedzieć, jak ocenia Pan rolę Polonii amerykańskiej w ogromnym zrywie narodu, jakim na pewno była „Solidarność”?
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Moja generalna ocena Polonii amerykańskiej była i pozostaje pozytywna. Jej dzieje są fascynujące. Od walki o zachowanie ojczystego języka i prawa polskich katolików, poprzez rekrutację do Armii Błękitnej i walkę o niepodległość w obu wojnach światowych, aż po okres zimnej wojny i wkład w pokonanie komunizmu. Każdy z tych etapów zasługuje na niejedną książkę. Oczywiście pomoc dla „Solidarności” i innych organizacji antykomunistycznych (jak KPN, Solidarność Walcząca czy PPN) to jedna z najważniejszych kart dziejów Polonii w ostatnich czasach. Wymaga jednak skrupulatnych i wielowymiarowych badań, które pokażą ogromny wysiłek i wielkość Polonii, ale także odmitologizują wiele podejmowanych działań. Należy nie tylko opisać rolę grupy „Pokolenie” i „Pomostu”, znaczenie działań pomocowych takich ludzi jak Irena Lasota, Marek Ruszczyński czy Mirosław Domińczyk, aktywności Polskiego Komitetu Imigracyjnego, Komitetów Solidarności i ludzi KPA. Musimy też odsłonić rolę placówek dyplomatycznych oraz wywiadu cywilnego i wojskowego PRL, które robiły wszystko by ten płomień wolności zdusić w samym centrum wolnego świata. Owe podążanie zdrajców za bohaterami jest z mojej perspektywy badawczej najciekawsze i temu w badaniach polonijnych się poświęcam.
EDWARD DUSZA: Dlaczego, znając dzieje wychodźstwa polskiego, za temat Pańskich badań wybrał Pan akurat Tadeusza Katelbacha? Przecież, obok niego, działali na emigracji inni, których życiorysy i osiągnięcia godne były zainteresowań, tym bardziej, że jak sam Pan twierdzi, Tadeusz Katelbach nie należał nigdy do grona polityków z tzw. pierwszego rzędu i „jako polityk (...) nie osiągnął byt wiele”.
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Katelbach to postać wyjątkowa. Wiele by o tym mówić, a zainteresowanych jego długim i aktywnym życiem odsyłam do swojej książki. Chcę tu jednak zwrócić uwagę na aspekt polonijny jego działalności. To przede wszystkim on już w drugiej połowie lat 60. zauważył niebezpieczną tendencję w środowiskach i organizacjach polonijnych. Polegała ona na szukaniu wsparcia, dotacji i kontaktów z reżimem PRL i jego jaczejkami na terenie Stanów Zjednoczonych. Problem ten w pewnym momencie dotyczył większości organizacji i środowisk – od Fundacji Kościuszkowskiej i Polskiego Instytutu Naukowego, poprzez „Nowy Dziennik” i KPA, do Amerykańskiej Częstochowy i Orchard Lake. Za tę bezkompromisową walkę z komunistami i ich współpracownikami Katelbach płacił wysoką cenę. Środowiskowy ostracyzm, zamykanie dla niego łamów gazet a nawet pretensje przyjaciół. Dziś wiemy, że pisał i głosił prawdę, a jego sądy znajdują potwierdzenie w archiwach. Pisałem o tym w mojej książce o Katelbachu, ale wiele nowych rzeczy ujrzy jeszcze światło dzienne. Katelbach nie był rzecz jasna jedyny. Było środowisko „Pomostu” z Krzysztofem Racem i Romanem Koperskim, był Czesław Maliszewski z doskonałym pismem „Listy do Polaków”, był krąg SPK ze Stanisławem Gieratem i Januszem Krzyżanowskim, był wreszcie Jerzy Jan Lerski, Stefan Korboński i wielu innych. Historyk nie jest w stanie napisać książki o każdym z osobna, ale może na tle jednej postaci ukazać mozaikę pracy niepodległościowej w Stanach Zjednoczonych. I ja to staram się robić w swoich książkach.
EDWARD DUSZA: Jak Pan postrzega obecną Polonię po tej stronie Atlantyku? Czy ma Pan nadzieje na to, że wniesie ona jakikolwiek wkład w układy społeczno-polityczne czy kulturę w Kraju? Bo ja, proszę Pana, mam bardzo małą w tym względzie nadzieję, słysząc o dewastacjach zbiorów polskich, wiedząc o tym, kto stoi na czele Kongresu Polonii Amerykańskiej (myślę tutaj o mało wprowadzonym w polskość Franku Szpuli a w ogóle o kryzysie przywództwa KPA), o potęgującym się procesie amerykanizacji polonijnych instytucji. Pamiętam też o dyrektorze nowo powstałej przy Zakładach Polonijnych w Orchard Lake Misji Polskiej, Marcinie Chumięckim, osobie bez żadnego wykształcenia humanistycznego i naukowego dorobku, na dodatek homo novus wśród Polonii. Jego chyba jedynym osiągnięciem życiowym, które akcentuje, jest pozycja salesmana frmy tytoniowej Philip Morris w Polsce. Pani dr Karen Majewski, kierująca biblioteką i chyba archiwum tamże, praktycznie nie znając języka polskiego, „przynajmniej” ukończyła sześciotygodniowym kursie archiwistyki, zorganizowany dla cudzoziemców w Polsce...
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Myślę, że rola i znaczenie Polonii musi zostać gruntownie przedefiniowana. Chodzi mi przede wszystkim o wykorzystanie Polonii przez Kraj m. in. w takich aspektach jak obrona dobrego imienia Polski i Polaków przed haniebnymi oskarżeniami o rzekomy nasz współudział w holokauście. Polonia i jej organizacje muszą być świetnie zorganizowanymi instytucjami, które w profesjonalny sposób będą broniły naszego stanowiska. Ale aby to zrealizować trzeba wykształcić polonijne elity, które bez kompleksów podejmą się tego zadania. Pomogą w tym stypendia, granty, dobra prasa i współpraca z Krajem. Trzeba działać szeroko, w opiniotwórczych środowiskach amerykańskich, konkurując z nimi na płaszczyźnie merytorycznej dyskusji, a nie kolejnych oświadczeń. To tutaj powinny powstawać książki, należy organizować sesje naukowe i panele dyskusyjne, które mają szansę odwrócić trend, który jest dla nas wielce szkodliwy. Oczywiście, działania takie powinno wspierać też państwo polskie ze swoimi placówkami. Nie może to być jednak proste podporządkowanie instytucji polonijnych na zasadzie „dotuję, więc wymagam”. Ma to być umiejętna gra zespołowa, która na przestrzeni lat przyniesie wymierne skutki. To samo dotyczy także instytucji polonijnych. Nie może być tak, że placówki o wieloletniej tradycji jak np. Instytut Piłsudskiego czy Muzeum Zjednoczenia Polskiego Rzymsko-Katolickiego borykają się z problemami finansowymi i lokalowymi. Takie instytucje muszą być wspierane przez Polskę, gdyż są to prawdziwe ambasady polskości w Stanach Zjednoczonych. Pomysły kolejnych urzędników i ministrów, wspieranych niestety przez nielicznych Polonusów, by „zwinąć żagle” i przenieść wszystko nad Wisłę są tyleż nieodpowiedzialne co szkodliwe. Polska i Polacy wymagają tutaj całej sieci dobrze zorganizowanych placówek. Państwo musi otoczyć je opieką i pomocą, by mogły się rozwijać a ich bezcenne zbiory nie niszczały i bezpowrotnie nie ginęły jak ma to podobno miejsce w Orchard Lake.
EDWARD DUSZA: Pańskie dotychczasowe książki to dowody niezwykle benedyktyńskich kwerend i obiektywizmu, nie wspominam tutaj o ryzykanckiej wprost odwadze. Tak rzeczywiście myślę, pamiętając o wypowiedzi premiera RP, trochę w tonie przypominającą groźby dyktatorów, lub, jak kto woli, mężów opatrzności PRL, Bieruta, Gomułki czy Moczara. Lista Pańskich wrogów jest, przyznam, imponująca, a niektóre ich wypowiedzi przypominają klimat najgorszego zamordyzmu PRL-u. Proszę powiedzieć, czy Pan się po prostu nie boi? Aby usprawiedliwić to moje pytanie, przypomnę tylko wypowiedź łagodnego ponoć z natury Zbigniewa Bujaka: „na szczęście Cenckiewicz mi nie wchodzi w drogę i się jakoś nie pokazuje. I słusznie, bo nie wiem, jak bym zareagował, pewnie bym go zdzielił przez głowę, przy całym moim pokojowym nastawieniu” (Radio Zet, 2005). Ostatnia Pańska praca „Śladami bezpieki i partii” (2009) na pewno przyniesie Panu wrogów. My, tutaj na emigracji, postanowiliśmy szeroko ją kolportować. Osobiście uważam, że prace tę powinien przeczytać każdy emigrant, zaangażowany w sprawy kraju swego pochodzenia. Czy może Pan przedstawić pierwsze reakcje czytelników po ukazaniu się tej książki? No i sprecyzować, tak naprawdę, o co Panu ostatecznie chodzi? Co pragnie Pan przez swoje prace uzyskać czy utrwalić?
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Książka „Śladami bezpieki i partii” to efekt moich kilkuletnich badań i zmagań z historią w ostatnim czasie. Chciałem pokazać szeroki wachlarz spraw, które mnie interesują, a które często mają istotne znaczenie dla polskiej rzeczywistości. Stąd też w książce tak wiele miejsca poświęciłem takim kwestiom jak lustracja czy likwidacja Wojskowych Służb Informacyjnych. Pisałem o nieznanych aspektach historii Polonii amerykańskiej podczas II wojny światowej, walce komunistów z rządem polskim a uchodźstwie, kontaktach Stanisława Cata Mackiewicza z bezpieką, stanowi wojennemu, prześladowaniu Anny Walentynowicz czy uwikłaniu nuncjusza apostolskiego w Polsce abp. Józefa Kowalczyka w relacje z SB. To bardzo obszerna praca ukazująca różne płaszczyzny komunistycznego panowania nad Polską. Jeszcze jeden etap w dochodzeniu do prawdy…
EDWARD DUSZA: Czy może wyjaśnić Pan skrótowo ostatnie wystąpienia p. Marka Ciesielczyka, który oskarżył Andrzeja Jarmakowskiego o kontakty ze szpiclami PRL-u?
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Artykuł Marka Ciesielczyka oskarżający Andrzeja Jarmakowskiego o współpracę z SB był skandaliczny. Dysponując pełną, dostępną dziś wiedzą na ten temat, nie mogłem milczeć. Omówiłem zatem rejestry i dokumenty bezpieki o Jarmakowskim, o których istnieniu Ciesielczyk nie ma pojęcia lub w sposób manipulacyjny przybliżył ich treść. Tak będę postępował zawsze, kiedy ktoś zostanie niesłusznie pohańbiony i oskarżony. Nie będę zważał na kubły pomyj, które na mnie zostaną wylane. Nakazuje mi to moja etyka zawodowa i charakter. Przywołam tutaj przykład Piotra Gontarczyka, który swego czasu napisał artykuł w obronie Stefana Niesiołowskiego, również oskarżanego o związki z SB. Dodam, że poseł Niesiołowski, nierzadko w ordynarnych słowach obrażał Gontarczyka i mnie w związku z książką o Wałęsie. Ale w dążeniu do prawdy i jej obronie osobiste urazy nie powinny mieć większego znaczenia. Historyk musi być pokornym współpracownikiem prawdy.
EDWARD DUSZA: Jak Pan widzi siebie w roli historyka Polonii? Za takiego przecież już dzisiaj się Pana uważa, a Polonia pokłada w Panu ogromne nadzieje... Tak bardzo chciałbym widzieć ludzi Panu podobnych w Zakładach Naukowych w Orchard Lake, gdzie dzisiaj polonijna niekompetencja przyspiesza tylko amerykanizacje tej jakże ważnej dla Polaków instytucji. A przed Panem morze tematów: prawdziwa historia „Nowego Dziennika”, tragedia Orchard Lake, historia Pomostu, dzieje polskiego ruchu wydawniczego na emigracji, historia Kongresu Polonii Amerykańskiej, (ale taka prawdziwa, bez powoływania się na doniesienia „Dziennika Związkowego”), Towarzystwo Krzewienia Nadziei, no i w końcu zapewne skromne dzieje polskich pisarzy i artystów, a jest nas przecież tu jeszcze kilka osób....
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Mam zamiar ukończyć wreszcie syntezę dziejów walki Polski Ludowej z Polonią amerykańską. Mam nadzieję, że w 2011 r. ukaże się moja książka opisująca nieprawdopodobną wręcz wojnę PRL z Polonią w latach 1945-1990. Pragnę ukazać ten problem w szerokim kontekście: na tle zmagań wywiadów, pozyskiwania kredytów, kradzieży technologii, współpracy SB z KGB oraz polityki zagranicznej PRL. Przez lata pracy zebrałem tysiące dokumentów na ten temat – akt partyjnych, MSZ, Towarzystwa „Polonia” i bezpieki. Mikro-studia i opis dziejów poszczególnych organizacji i stowarzyszeń polonijnych pozostawiam swoim następcom. Nieco wcześniej, bo już w połowie przyszłego roku ukaże się moja książka o płk. Ignacym Matuszewskim, byłym szefie polskiego wywiadu i ministrze skarbu, który w 1939 r. uratował polskie złoto, a później przybył do Stanów Zjednoczonych, gdzie rozwinął nieprawdopodobną wręcz działalność niepodległościową. Był tutaj inwigilowany przez sowiecki wywiad, a jego znawstwo spraw sowieckich doceniali wysocy rangą przedstawiciele administracji amerykańskiej. Niestety, Matuszewski zmarł przedwcześnie w 1946 r. Spoczywa dziś zapomniany na cmentarzu na Queensie w Nowym Jorku.
EDWARD DUSZA: Wśród polskich intelektualistów w Kraju i tutaj panuje powszechne przekonanie, że nasza emigracja niepodległościowa nie potrafiła wychować i wykształcić sobie nastepców. Z listów do redakcji wielokrotnie dowiadywaliśmy się, że emigranci liczą na Kraj. Większość z nich przeciwna jest, i to zdecydowanie, przekazywaniu polskich zbiorów do Polski. Ja osobiście uważam to wręcz za zbrodnię, rozumując, może niesłusznie, że jest to zubożanie (nie chcę powiedzieć: „okradanie”) społeczności, która sensu scricto polską już nie jest. My jesteśmy Polonią, a to już, niestety, nie to samo, co naród polski w Kraju. Z bolesnych doświadczeń wiemy, że naukowcy krajowi często rozkradali polonijne zbiory. W Orchard Lake zaginął na przykład list Jana III Sobieskiego po inwentaryzacji, której dokonał niejaki Paweł Pietrzyk z Archiwów w Łodzi, zaginął również obraz Chagalla, a także teki (bezcenne zresztą) drzeworytów Stefana Mrożewskiego z mojej kolekcji i inne dzieła sztuki. W tej chwili na naszych ocżach rozgrywa się dramat artysty Mariana Owczarskiego. Nikt dotąd nie wyjaśnił na przykład (a wytropiła to Mirosława Kruszewska), że w Muzeum Narodowym w Warszawie wisi wspaniałe dzieło Wlastimila Hofmana „Rola Boża”, będące własnością... Fundacji Kościuszkowskiej w Nowym Jorku. Jakim cudem się tam znalazło? Aby podobnym sytuacjom zapobiec, potrzeba nam dzisiaj na emigracji takich ludzi jak Pan, którzy bez reszty oddali się sprawie bezstronnej dokumentacji dziejów wychodźstwa, a którzy nie zamierzają uszczuplać jego dorobku kulturowego. Emigranci patrzą obecnie w kierunku Polski, ale nie dlatego, aby przekazywać tam swoje zbiory, ale po to, aby wykorzystać wykształcenie, pasję, idealizm i profesjonalizm takich ludzi jak Pan. Kilkakrotnie sugerowano, aby sprowadzić Pana do Stanów Zjednoczonych i oddać pod Pańską opiekę czy to Archiwum Polonijne w Orchard Lake, czy Misję Polska tam utworzoną. Pańska wiedza na temat Polonii przekracza często naszą, bo czasy Haimanów, Kruszków, Kowalików i Nirów niestety odeszły. Nie sądzę, aby kierownictwo Zakładów Naukowych w Orchard Lake sprzeciwiłoby się tym planom, bowiem w Radzie Regensów zasiada zbyt wielu obiektywnych ludzi i pełnych dobrej woli, którzy widzą kryzys tej instytucji i chcieliby sytuację zmienić. Jak na razie pracują tam tzw. „naukowcy” i „ludzie opatrznościowi”, którzy z kulturą polska i profesjonalizmem nie maja nic wspólnego. A Orchard Lake w Michigan, Muzeum Polskie w Chicago, czy Instytut Piłsudskiego w Nowym Jorku to przecież miejsca, gdzie potrafiłby Pan zdziałać wiele. Co Pan o tym sądzi? Czy zastanawiał się Pan nad możliwością, że z korzyścią dla Polonii byłoby, aby Pan do nas doszlusował?
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Jestem zdania, że polonijne placówki kulturalne i naukowo-archiwalne oraz ich zbiory powinny pozostać na terenie Stanów Zjednoczonych nie tylko jako żywe pomniki dziedzictwa i wspaniałej historii Polaków w Ameryce, ale również jako ośrodki, do których w dowolnym momencie każdy Polonus i Amerykanin będzie mógł zajrzeć i skorzystać ze zbiorów, by się osobście przekonać jak wielkie rzeczy dokonała Polonia. Jeśli mówię że to potencjalnie prawdziwe ambasady polskości to mam przede wszystkim na myśli walkę jaką się aktualnie toczy o prawdę na temat Polski i Polaków, naszego wkładu w walkę z nazizmem i komunizmem. To muszą być szanse naszej polityki historycznej, której nie da się budować i realizować jedynie z pozycji Kraju. Oczywiście walka o to, by nasz punkt widzenia był dostrzegany musi być zsynchronizowana pomiędzy Polonią i Krajem. Jedynie bowiem działanie zespołowe może przynieść w perspektywie lat pożądany efekt. Nie wyklucza to przecież kopiowania zbiorów, ich dygitalizacji i przekazania do kraju kopii, ale same placówki muszą otrzymać wsparcie, zastrzyk środków finansowych i kompetentnych pracowników naukowych z Kraju, by zbiory nie niszczały i były w dogodnych warunkach przechowywane. Idea oddania w choćby czasową opiekę archiwum w Orchard Lake historykowi z Kraju jest godna poparcia. Pod nieobecność ks. dr. Romana Nira, który przez lata robił co możliwe, by te zbiory jakoś ogarnąć i opisać, niezbędną jest kontynuacja, choć bardziej profesjonalna, jego dzieła. Jednak po raz pierwszy słyszę o tym, że taki pomysł istnieje. Jeśli jest wola i środki, by ściągnąć do Orchard Lake historyka z doświadczeniem, ale przede wszystkim ze swobodą działania dla ratowania tego wielkiego dziedzictwa, to bardzo dobrze. Oczywiście bardzo byłbym zainteresowany pracą w Orchard Lake lub innych archiwach polonijnych. Musiałbym się jednak do tego przygotować, przypuszczam, że za rok byłbym gotowy, ale pozostałe sprawa najważniejsza i decydująca: nikt mi dotąd tego nie zaproponował. Gdyby do tego kiedykolwiek doszło, to rzeczywiście byłaby to wielką życiowa i naukowa szansa, korzystna i dla mnie, i – jak może nieskromnie przypuszczam – dla historii Polonii.
EDWARD DUSZA: To pewnie tylko kwestia czasu. Pozostaje mi tylko jeszcze raz złożyć Panu najszczersze gratulacje z wyróżnienia (Nagrody) im. Józefa Mackiewicza oraz życzyć owocnych kwerend w Stanach Zjednoczonych.
SŁAWOMIR CENCKIEWICZ: Bardzo dziękuję za miłe słowa i możliwość kontaktu z Polonią. Od wielu lat znajduję tu przyjaciół i czytelników zainteresowanych tym, co mam do przekazania.
Zobacz takze: