Irytująca legenda marnego rządu

by Rafał A. Ziemkiewicz

Uchwała lustracyjna, zaproponowana w maju 1992 roku przez prezesa mającej wówczas trzech posłów Unii Polityki Realnej i przyjęta przez zaskoczenie dzięki nieobecności na sali większości posłów lewicy i Unii Demokratycznej, wydaje się dziś, po 15 latach, największym prezentem, jaki mógł Jan Olszewski otrzymać od historii.

Co prawda, jak wiadomo od jego byłych współpracowników, Olszewski od samego początku deklarował, że przeprowadzenie lustracji to jedno z kluczowych i najpilniejszych zadań jego gabinetu, ale ilekroć pojawiały się konkretne propozycje, odkładał je na bliżej nieokreśloną przyszłość.

Mówi to wszystko o osobowości najbardziej kontrowersyjnego premiera III RP - jeśli tak podchodził do sprawy priorytetowej, na cóż mogły liczyć te, które zaliczał do mniej pilnych?

Prawdziwa przyczyna upadku

Popularna do dziś na prawicy legenda głosi, że gabinet Olszewskiego obalony został wskutek obronnej reakcji zagrożonej w swych interesach agentury, którą chciał ujawnić. Jak widać, może i chciał, ale nic by w tym kierunku nie zrobił, gdyby nie został postawiony przed faktem dokonanym (chyba że przyjąć tezę, jakoby Korwin-Mikke był inspirowany przez Macierewicza, ale nic jej nie potwierdza).

Nie mówilibyśmy dziś o liście Macierewicza, "nocy teczek" czy "nocnej zmianie", co najwyżej o premierze, który zmarnował wszystkie szanse, bo nie był w stanie się zdecydować na żaden z możliwych wariantów.

Rząd, który był pierwszym gabinetem wolnej Polski pochodzącym z w pełni demokratycznych wyborów, nigdy nie miał za sobą parlamentarnej większości. Wotum zaufania otrzymał dzięki jednorazowemu poparciu PSL, ale dokooptowanie partii Pawlaka do koalicji nie było możliwe, ponieważ uczestniczyły w niej konkurencyjne PSL-owskie ugrupowania postsolidarnościowe.

Wejście do rządu KPN Olszewski odrzucił, ponieważ warunkiem było oddanie Ministerstwa Obrony Leszkowi Moczulskiemu, a ten nie cieszył się jego zaufaniem, między innymi dlatego, że umieszczony był na tajnej wówczas (lecz premierowi przekazanej) liście agentów SB, zwanej listą Milczanowskiego. Porozumienie z Unią Demokratyczną i Kongresem Liberalno-Demokratycznym także nie wchodziło w grę, ponieważ Olszewski się nie godził na pozostawienie wpływu na gospodarkę Leszkowi Balcerowiczowi.

Na tym tle zaognieniu uległ konflikt Olszewskiego z Kaczyńskim, który nad takim sojuszem usilnie pracował na zapleczu, perswadując premierowi, że i tak nie kontroluje resortów, którymi UD i KLD były zainteresowane. Osiągnął tyle, że Olszewski podjął kilkumiesięczne rozmowy, dziś już wiemy, że tylko dla odwleczenia sprawy.

Nie chciał, nie mógł, nie potrafił

Konflikt z prezesem Porozumienia Centrum, któremu skądinąd zawdzięczał premierostwo, mógł, teoretycznie, zbliżyć Olszewskiego do Wałęsy. Ten ostatni mimocałej dzielącej ich niechęci był gotów do podjęcia gry; dał temu wyraz w sławnej rozmowie z Macierewiczem, pouczając go publicznie, że oczekuje po nim wykonania uchwały lustracyjnej "w sposób odpowiedzialny".

Wydaje się oczywiste, że Wałęsa czekał, na co zdecyduje się rząd - czy lista agentów uderzy w UD, czy w KPN - i zamierzał odpowiednio do tego reagować. Tego, że lista uderzy we wszystkich, Wałęsa, ani w ogóle nikt, nie brał pod uwagę.

A można to było przewidzieć, obserwując półroczny upór Olszewskiego, aby nie wybrać żadnej z realnie istniejących możliwości działania. Owa "koalicja strachu" i połączenie sił obrońców agentury z różnych stron (choć nie wolno zapominać, że znaleźli się wśród nich także ludzie kierujący się znacznie szlachetniejszymi pobudkami), tak ważne dla legendy, były więc dziełem samego rządu.

Olszewski miał czas na to, żeby do jej powstania nie dopuścić, żeby "rozegrać" jej późniejszych uczestników i postawić ich po różnych stronach barykady.

Miał możliwość wykreowania linii podziału na scenie politycznej i realną szansę, by zrealizować znaczną część postulatów programowych centroprawicy, która - jeśli zsumować wyniki - uzyskała przecież w wyborach poparcie większości społeczeństwa. Niestety, Jan Olszewski bardziej nadawał się na pomnik Ostatniego Prawego Polaka niż na polityka.

Dobra zła legenda

Nie zaprzeczę, że legenda "nocnej zmiany" miała w ostatnim 15-leciu swój wymiar pozytywny. Noc 4 czerwca stanowiła swoisty test prawdy - zresztą nie tylko dla polityków, także np. dla mediów.

To, co wtedy zobaczyli Polacy, było pierwszą szczeliną w uładzonym wizerunku III RP jako wielkiego narodowego sukcesu, w cukierkowym micie pojednania "ludzi z różnych stron historycznego podziału" i "specyficznie polskiej syntezy orientacji niegdyś konkurencyjnych".

Szczeliną, która z czasem urosła na tyle, aż zdumione społeczeństwo zajrzało przez nią za kulisy Rywinlandu, dostrzegło oligarchię kolesiów i niekończące się afery. Mimo wszystko zawsze reagowałem na krzewienie tej legendy z irytacją.

Stała się ona na długie lata celebrowaniem prawicowego nieudacznictwa, ogólnej niemożności wszystkiego i tak typowej po tej stronie sceny politycznej nieumiejętności sensownego współdziałania.

Ostatecznie przecież ciągnący się latami proces "jednoczenia centroprawicy" nie przyniósł niczego poza kompromitacją.

To, że u władzy pojawili się ludzie, którzy nie uważają Adama Michnika i Bronisława Geremka za swoich mentorów, zawdzięczamy poddaniu skłóconego prawicowego drobiazgu hegemonii najpierw Krzaklewskiego, a potem Kaczyńskiego.

Ta kilkunastoletnia prawicowa niemożność odbiła się na Polsce - w chwilach decydujących po prostu zabrakło jej głosu polityków realizujących inne wartości od uznawanych za jedynie słuszne przez salon.

To, że dopiero dziś, po tylu latach, podejmujemy rozliczenia, które należało przeprowadzić natychmiast po odzyskaniu wolności, w istotnym stopniu wynika też z błędów popełnionych przez Jana Olszewskiego.

Fakt, że potem został on tak malowniczo obalony, iż można było świętować kolejne rocznice tego wydarzenia, nie zmienia ogólnego bilansu jego rządu. 

 

glowna strona