Polonia bez planu

by Marcin Bosacki

Niedawny zjazd Polonii w Chicago był porażką. Ale w amerykańskiej Polonii drzemie spory potencjał. Pytanie, czy ktoś go obudzi.

W Polsce są dwa mity o Polonii w USA. Pierwszy, biały, mówi "o 10 milionach naszych rodaków", którzy pomagali "Solidarności" w latach 80., a w 90. odegrali kluczową rolę w procesie przyłączania Polski do NATO. Drugi, czarny, kreśli portret zacofanych, słabo wyedukowanych Polaków z placów budowy w Chicago, jeszcze niemówiących dobrze po angielsku, a już źle po polsku; tworzących albo góralskie kółka folklorystyczne, albo radykalne grupy wsparcia Radia Maryja. Obie te klisze są nieprawdziwe.

W USA jest, jak podaje urząd statystyczny, 9,8 miliona Amerykanów polskiego pochodzenia. Ale nie Polaków. To ludzie tacy jak moi dalecy kuzyni z Wisconsin (w 1911 r. wyemigrowało tam dwóch braci mego dziadka). Swe nazwisko Drzewiecki wymawiają "Dżuzłiki", do Polski przyjeżdżają raz na dekadę, odświeżając wówczas zasób 15 polskich słów. Albo takich jak świetna dziennikarka ekonomiczna w National Public Radio Marilyn Geewax urodzona w polskiej jeszcze pół wieku temu dzielnicy Cleveland. Wie, że dziadek miał nazwisko Grzywacz, ale jakiś urzędas amerykański mu je koło 1920 r. "uprościł". Po polsku mówi jedynie "d...". Pamięta z dzieciństwa smak gołąbków.

I Paul Drzewiecki, i Marilyn Geewax są Amerykanami. Kropka. By w większym stopniu okazali swą polskość, musiałoby na nasz kraj spaść tsunami albo inwazja rosyjska.

Tak wygląda polskość ośmiu, może nawet dziewięciu spośród tych 10 milionów Polonusów. Ledwie 525 tys. urodziło się w Polsce, a i ci w większości przybyli do USA ponad 20 lat temu. To, że są całkowicie zintegrowani z Ameryką, a o "starym kraju" pamiętają coraz mniej, jest naturalne.

A jednak porażająca słabość wpływów polskich organizacji w USA jest zaskakująca. Po pierwsze, nadal jest co najmniej milion, może dwa, ludzi, którzy Polską i sprawami polonijnymi się interesują. Po drugie - zgodnie z tradycją amerykańską z biegiem lat grupy etniczne rozpływają się w amerykańskim morzu, ale ich członkowie rosną w siłę i wpływają w coraz większym stopniu na to, co dzieje się w kraju. Tak było z Irlandczykami, Włochami, tak jest z Latynosami. Z Polakami jest tak tylko w połowie.

 Polonia to dziś - wbrew czarnej legendzie w Polsce - grupa dobrze prosperująca. Amerykanie polskiego pochodzenia są lepiej wykształceni (36 proc. po studiach) niż przeciętny obywatel USA (28 proc.), są bogatsi (dochód na rodzinę 79 tys. dol. przy średniej 63 tys.), tylko 7 proc. żyje w biedzie (przeciętna 13 proc.). - Owszem, nadal są Polacy robotnicy, ale coraz mniej - mówi mi Dominik Stecula z polonijnego Instytutu Piast z Detroit. - Wciąż się spotyka w polskich sklepach ogłoszenia "Potrzebuję chłopaków do robienia na dachach", ale większość polskich 20-, 30-latków to dziś ludzie wykształceni, robiący kariery.

Tymczasem polityczne czy kulturowe wpływy Polonii są minimalne. 50 lat temu z okręgów wyborczych w Chicago, Milwaukee, Detroit i Buffalo Polonia miała 11 kongresmanów. Dziś kongresmanów pochodzenia polskiego jest tam dwóch, a ich związki z organizacjami polonijnymi są minimalne. W Waszyngtonie nawet działacze innych mniejszości z Europy Środkowej, z którymi Kongres Polonii Amerykańskiej jest w sojuszu, mówią: - Polonia potencjalnie jest gigantem, w praktyce karłem. Polskie lobby w polityce USA nie istnieje.

To smutny paradoks: gdy Polacy w USA są coraz zamożniejsi, wpływy organizacji polonijnych się załamały - mówiła w najciekawszym wystąpieniu zjazdu Polonii w Chicago Susanne Lotarski, kiedyś wysoka urzędniczka Departamentu Handlu USA, dziś szefowa KPA w okręgu waszyngtońskim.

Ten zjazd miał odpowiedzieć na pytania, dlaczego jest tak źle i co zrobić, by było lepiej.

 Działacze KPA, w tym prezes Frank Spula, tłumaczą nie bez racji, że organizować Polonię jest dziś trudniej, bo niemal nie ma już zwartych, polskich dzielnic. Ale to tylko część prawdy. O innej części działacze Kongresu mówią już półgębkiem: organizację w dużej mierze rozłożył zmarły w 2005 r. prezes Edward Moskal. Rozłożył zarówno całkowitym odsuwaniem się od młodszej Polonii, jak i, a może przede wszystkim, maniakalnymi, często antysemickimi atakami zarówno na polityków w Warszawie (Buzka, Kwaśniewskiego, Bartoszewskiego), jak i Waszyngtonie (Rahma Emanuela, dziś najbliższego doradcę Baracka Obamy). Ale zachowania Moskala również nie tłumaczą wszystkiego, od jego śmierci mija prawie pięć lat.

Paradoks Polonii w USA polega też na tym, że choć polonijna czapa, czyli KPA, ma się słabo, to w wielu miejscach USA powstaje mnóstwo świetnych przedsięwzięć. Inicjatywa Polonijna z Chicago biorąca udział w walce o nowe prawo imigracyjne (nadal co najmniej 200 tys. Polaków to nielegalni imigranci); grupy promujące i lobbujące na rzecz Polski w Waszyngtonie (Forum Polsko-Amerykańskie) i Chicago (Polish American Awareness Foundation, wywiad z jej szefem poniżej); prężna, założona w 2003 r. gazeta "White Eagle" z Bostonu; dwa niezłe polskie tygodniki i internetowa audycja radiowa z Detroit... Prawie wszystkie te inicjatywy, a także wiele innych stworzyli młodzi ludzie, którzy przyjechali do Stanów w latach 80. i 90., często jako dzieci.

Zjazd Polonii, jak mówi Spula, miał się na takie środowiska otworzyć. Ale większości z tych ludzi w Chicago nie było. Na 200-osobowym zjeździe ludzi poniżej czterdziestki było najwyżej dwa tuziny. I nawet oni pozostali sceptyczni, czy KPA rzeczywiście się na nich otworzy. Dominik Stecula z Piasta, 25-latek, który przyjechał do USA w 2000 roku, na zjeździe wystąpił, choć nie dostał z KPA oficjalnego zaproszenia, po prostu jedna ze starszych działaczek do niego zadzwoniła. "Gazecie" mówi: - Wstąpienie do KPA jest dla mnie i moich kolegów prawie niewyobrażalne. Dla nas stare organizacje polonijne to kółka towarzyskie, bankiety z pierogami, słuchanie akordeonu i wymiana filmów wideo o II wojnie. Co my mamy wspólnego z ludźmi, którzy wciąż zbierają stare swetry i wysyłają do kraju, bo żyją w matriksie, uważają, że w Polsce wciąż panuje bieda?

Na zjeździe w Chicago było kilka ciekawych dyskusji, np. z udziałem Eda Derwinskiego, członka legendarnej grupy polonijnych kogresmanów z Chicago (on służył w Kongresie 12 kadencji, od 1959 do 1983 r.). Wystąpienie Derwinskiego było fascynujące, ale tylko pod względem historycznym. Odpowiedzi na pytanie: "Co dalej?" 85-letni emerytowany polityk nie miał, bo mieć nie może. Ci nieliczni młodzi ludzie, którzy byli na konferencji, mówili mi zgodnie: "Kongres nic konkretnego nie robi, nic nam nie oferuje".

Tu dochodzimy do istoty problemu. KPA brakuje wizji i mocnego przywództwa. Jeszcze przed zjazdem rozmawiałem z dawnym członkiem zarządu KPA, który zrezygnował za Moskala, ale za Spuli do KPA nie wrócił. - Frank Spula wie, że jest kryzys, chce coś zmienić. Ale nie ma pojęcia jak. Gdy go pytam: "Frank, jaki masz plan?", opowiada same komunały...

Zjazd w Chicago tę diagnozę potwierdził. W pierwszym dniu 14 razy wspomniano akcję zbierania podpisów ze wsparciem w sprawie wejścia Polski do NATO. To było wielkie osiągnięcie KPA, ale osiągnięcie ostatnie. I minęło od niego już 11 lat.

Jeśli nic się nie zmieni, w wielu miejscach USA będziemy mieli fajne inicjatywy pasjonatów - ale inicjatywy ograniczone, lokalne. A Kongres Polonii Amerykańskiej, wizytówka Polonii, jedyna organizacja, która ma spore pieniądze, będzie grzęzła w marazmie.

Czy znajdzie się ktoś, kto będzie miał plan dla Polonii?