Zeznania przytoczone poniżej przedstawiają
dramatyczne przeżycia młodego mieszkańca Augustowa, który z Syberii wrócił
dopiero po 22 latach tułaczki.
Z perspektywy pięćdziesięciu lat staram się zrozumieć, co
dało mi siły do wyjścia cało z katastrofy zderzenia idealnego świata moich
18 lat ze światem bezprawia, przemocy, zakłamania i nienawiści do
człowieka. To nie tylko to, że rosnąc w zagrodzie rolnika, nauczyłem się
rzetelnie pracować, stałem się silny, sprawny fizycznie i zdrowy, ale
również owo codzienne, cierpliwe i żmudne wpajanie we mnie w rodzinie,
szkole i harcerstwie ludzkich zasad współżycia i umiejętności oceny
własnego postępowania. Z wieczornego pacierza, z upomnień ojca i matki
uczyłem się wartości prawdy i szacunku dla człowieka. [...] Z radością
więc i dumą zdobywałem harcerskie sprawności i marzyła mi się praca na
lotniczym poligonie, gdzie miałem się znaleźć 1 września 1939 r. Tego
ostatniego szczęśliwego lata, jako członek Drugiej Drużyny Harcerskiej im.
Zawiszy Czarnego, pod kierunkiem komendanta Mieczysława Lewickiego,
drużynowych Władysława Alajstra i Franciszka Lipińskiego, przechodziłem
kurs przysposobienia wojskowego i specjalnego szkolenia antydywersyjnego,
które prowadził instruktor Pierwszego Pułku Ułanów Krechowieckich, pan Jan
Gąsiewski. [...] Nikt z nas jednak nie myślał podczas pamiętnych dni
spędzanych na harcerskich obozach, że staniemy wkrótce w obliczu
konieczności sprawdzenia naszych sprawności, że słowo "wojna" stanie się
tragiczną rzeczywistością. Już we wrześniu cała nasza grupa pełniła służbę
przy mostach, szosach, telefonach. A potem ruszyliśmy z oddziałami wojska
pod Puńsk, po czym, na niewiarygodną wiadomość o najeździe ze Wschodu - w
kierunku Grodna. [...] W poczuciu bezsilności, kryjąc się i klucząc, 22
września znaleźliśmy się nad Bystrym Kanałkiem, opodal Augustowa. Tu nasz
oddział został rozwiązany, zakopaliśmy broń i każdy ruszył w swoją stronę.
Nieświadomi metod najeźdźcy, paradowaliśmy po mieście w mundurach. Dopiero
na wieść, że sowieccy czołgiści zabijają po drodze bezbronnych polskich
żołnierzy i ludzi pracujących w polu, schowaliśmy wojskowe uniformy.
Zaczęła się konspiracja. Przekazywaliśmy wiadomości, śledziliśmy
donosicieli, penetrowali granice. W październiku otrzymałem zadanie -
przeprowadzić z Białegostoku do Suwałk oficera z żoną. [...] Po
przyjeździe z moimi podopiecznymi do Augustowa i wyszukaniu łódki, nocą,
kryjąc się w szuwarach, gdyż po tafli jezior Necka i Rospudy coraz to
ślizgały się światła reflektorów, dopłynęliśmy do Szczebry i nad ranem
byliśmy już za niemiecko-radziecką granicą. Młoda żona oficera była w
ciąży i poczuła się słabo. Zapukaliśmy więc do najbliższej chałupy - i tak
zaczęła się moja "droga przez mękę". - Hände hoch! - krzyknął niemiecki
żandarm. Wieczorem kobietę wypuszczono, porucznika gdzieś poprowadzono, a
mnie zamknięto wraz z kilkoma innymi w areszcie. Już leżał śnieg, kiedy
nas dwunastu Niemcy odstawili na granicę i kazali wracać do Augustowa.
[...] Tymczasem śladem moich stóp na śniegu szedł sowiecki posterunek!
Przerzucano nas z aresztu do aresztu, badano pobieżnie, aż w lutym 1940 r.
zamknięto w grodzieńskim więzieniu. Tu zaczęło się "porządne",
dziewięciomiesięczne śledztwo. Ja i moi dwaj kamraci [...], zapisani w
rubryczce niemieckij szpion, wywoływani byliśmy zawsze w nocy, pytani
stale o to samo. Osłabieni głodem i brakiem snu, ani razu nie zmieniliśmy
swoich zeznań - nie wiedzieliśmy tylko, że inny nasz koleżka [...], mając
odmrożone nogi i łudzony, że go wypuszczą na leczenie, załamał się i
podpisał oświadczenie, że cała nasza grupa wysłana została przez Niemców w
określonych celach! [...] Kiedy w październiku spędzono 200 więźniów do
dużej sali, niektórych trzeba było trzymać pod ręce. "Hurtowy" wyrok, jaki
nam odczytano, nie zrobił żadnego wrażenia. "Jako specjalno-wrednyj
element jesteście skazani z artykułu 58 par. 6 na osiem lat łagru". No i
dobrze! Nareszcie coś się zmieni [...]. Na dworcu rzucono nas w śnieg, na
kolana. Zsiniali z zimna czekaliśmy, aż do podstawionych wagonów
załadowano jakiś transport kobiet i dzieci. Potem my - na gołe deski,
otwór w podłodze do załatwiania się, chłód, dwa razy dziennie suchary i
garść suszonej ryby. Ciągły krzyk - "Wody!" - jechał razem z nami. Nawet
kiedy ktoś chciał ją podać na przystanku - odpędzano. [...] Po miesiącu i
trzech dniach - pieresielnyj punkt pod Archangielskiem. Jakiś lekarz
opukał nas pro forma młoteczkiem, mnie powiedział - "Jesteś zdrów jak
młody byczek" - i wkrótce 700 osób załadowano na barki na Dźwinie. Po
dwóch dniach, w zaduchu i ciasnocie kabin, myśleliśmy tylko o jednym -
wyjść na brzeg, dotrzeć do baraków, wyciągnąć się na pryczy i zasnąć.
Wkrótce holujące nas kutry zacumowały przy brzegu. Przed nami - pokryta
śniegiem polana, dookoła piękny wysokopienny las... Wysiadamy. Stoimy
podzieleni na grupy, otoczeni strażą. Pierwszy rozkaz komendanta: "Od
jutra ze spiłowanych przez was sosen zaczniecie budować baraki i prycze. A
teraz część przygotuje opał na ogniska, a część naściąga gałęzi, na
których będziecie spali". [...] Dwa tygodnie pokładaliśmy się dookoła
ognisk na podściółce z sosnowych gałęzi, głodni i zziębnięci. Po miesiącu
zakopywaliśmy pierwszych zmarłych, tych bez ciepłej odzieży, w letnich
sandałkach na nogach. Po miesiącu dostarczono nam jednak waciaki, uszanki,
rękawiczki, po roku - walonki. A więc karczowanie lasu w coraz większym
śniegu przy 30 stopniach mrozu w trzewikach! Radziliśmy sobie w różny
sposób - pod podeszwy stóp owiniętych szmatami wsadzaliśmy kawałki grubej
kory albo wycinanej ze starych opon gumy. Zanim mróz spadł do 40 stopni,
mając marne siekiery i piły, skleciliśmy jednak kilkanaście baraków bez
okien i fundamentów, ale z pryczami i piecykiem z beczki po nafcie
pośrodku. Zabezpieczały one nas nie tyle od zimna, co od zamarznięcia. Od
dnia, w którym nad bramą zony ukazała się nazwa łagru "Komandirowka
Putiewaja", zaczął się nasz normalny, katorżniczy żywot. Zadanie: wyrąbać
i wykarczować w lesie pas 200 m szerokości, usypać środkiem wał ziemi pod
tor kolejowy, mający połączyć Kotłas z Murmańskiem. Praca w zimie od godz.
10 do 14, w lecie - od 7 do 18. Jedzenie dwa razy dziennie - 600 gramów
chleba, 350 gramów kaszy i lura z brukwi, kapusty, czasem kartofle bez
mięsa i tłuszczu, czasem wrzątek zarzucany igłami sosnowymi. [...] Na ogół
każdy z więźniów myślał o sobie. Było to szczególnie widoczne, kiedy razem
ze zdrowymi szli do pracy chorzy. A zdarzało się to co dzień, gdyż lekarz
obozowy, Koreańczyk Kim, miał prawo zwolnić z pracy 30 osób na 300. Reszta
chorych, w gorączce, plująca krwią, słaniająca się na nogach, prowadzona
nieraz pod ręce, kładła się na porębie na śnieg i dobrze było, jeśli jakaś
litościwsza dusza rozpalała przy nich ognisko. Na ogół brakowało na to
czasu. Jeśli ktoś nie wyrobił normy, dostawał pół porcji chleba, a kto się
"zalenił", był stawiany przez strażnika na pieńku, odbywał "stójkę" przy
40 stopniach mrozu, a już taki, co "zabumelował" 3 dni, dostawał
dodatkowych 10 lat za sabotaż. Do roboty się nie szło tylko przy minus 45
stopniach. W baraku było zimno, głód. Ciągle ubrani i w czapkach, nie
myjący się od miesięcy, zaczęli ludziska puchnąć, pluć zębami, tracili
siły w nogach, nękani krwawą biegunką, umierali w małym lazarecie bez
lekarstw, w barakach, na porębie. W lecie było lżej, ale straszna zima
1940-1941 z mrozem do 60 stopni zebrała takie żniwo śmierci, że do
następnego łagru dojechało z 700 osób tylko 70! [...]
Prócz zimna i głodu dręczyły nas jeszcze wszy. Zgarniało się je garściami,
drapiąc ciało do krwi, a w lecie - nowa plaga - meszka. [...] Dostawała
się do uszu, nosa i zalepiała oczodoły. [...] Na porębie rozpalaliśmy
ogniska - dym pomagał, ale zaczęły się choroby oczu: zapalenie i kurza
ślepota. [...] Fizyczna udręka i codzienna walka o życie zostawiała
człowiekowi jedno tylko pragnienie - przetrwać. Wszystkie subtelniejsze
uczucia znikały. Ci, co nie potrafili w sobie zdusić tęsknoty za swoimi,
za wolnością - ginęli pierwsi. Zrozumiałem to już w 1940 r. Jeszcze żywe w
nas były wspomnienia rodzinnego domu. Mieliśmy dopiero po 19-20 lat!
Postanowiliśmy wraz z dwoma kolegami urządzić sobie Wigilię. Drewniany
anioł stanął na czubku drzewka, migotały wycięte z blach gwiazdki,
kołysały się przybrane w kolorowe szmatki szyszki, smolne łuczywo zamiast
świeczki. Przełamaliśmy się czarnym sucharem, zakąsili rozgrzaną kaszą i
choć żal ściskał serca i oczy zwilgotniały, zanuciliśmy Bóg się rodzi...
Po chwili otaczający nas kręgiem kamraci, a byli wśród nich Tatarzy,
Ukraińcy, Rosjanie, Chińczycy, Żydzi i Cyganie - podśpiewywali refren.
Nagle z trzaskiem otworzyły się drzwi. Rozjuszony komendant z dwoma
strażnikami rzucił się w naszą stronę z wrzaskiem: "Wy polskije bladzi,
paniczyki, swołocz!". W sekundę dookoła nas utworzyła się pustka,
choineczka zakreśliła łuk, krzyżyk mignął pod sufitem i uderzenia posypały
się na nasze głowy. Leżeliśmy już na podłodze zalani krwią, kiedy nas
jeszcze bił i kopał. Kiedy klnąc wybiegł za drzwi, życzliwi ułożyli nas
nieprzytomnych na pryczach. Około północy oprzytomniałem, w głowie mi się
kręciło, po raz pierwszy zapragnąłem śmierci. Wybiegłem na mróz, padłem na
śnieg, zacząłem zasypiać, ogarniał mnie coraz większy spokój. I nagle
usłyszałem głos matki: "Pamiętaj, żebyś nigdy nie nałożył na siebie ręki!".
Chwiejnym krokiem wróciłem na pryczę, rozmyślałem do rana. Zrozumiałem, że
jeśli mam jeszcze zobaczyć swoich, muszę się pozbyć jakichkolwiek wzruszeń,
wspomnień. Muszę nie dopuszczać do siebie myśli o hańbie, poniżeniu i
niesprawiedliwości. I to prawie mi się udało. Nawet nie zapłakałem na
widok listu z domu. Dotarł do mnie po dwóch latach. Był to jedyny list,
jaki otrzymałem w niewoli. Nawet nie wiedziałem, że moi rodzice z braćmi
[...] wywiezieni zostali ostatnim, tragicznym, bo jadącym pod niemieckim
ostrzałem transportem (czerwiec 1941) na Sybir. Nie wiedziałem, że mój
ojciec zmarł tam z głodu w 1944 r. Moi wrócili w 1946 r. do Polski, ale
żaden z pisanych przeze mnie listów do nich nie doszedł.
Po tej niesłychanej poniewierce, jaką przeżyliśmy w łagrze "Komandirowka
Putiewaja", przewieziono nas do osiedla "Tałagi", 18 km od Archangielska.
Na razie odczuliśmy to jako zmianę na lepsze. Zona odgrodzona wprawdzie
wysokim płotem z przylegających do siebie pali uwieńczonych drutem
kolczastym, ale w barakach na pryczach sienniki, koce, światło elektryczne,
piece, drewniane podłogi, ubikacje w podwórzu, co tydzień kawał mydła w
łaźni, szpitalik, odwszalnia, kuchnia, stołówka, a nawet świetlica i różne
warsztaty. [...]
Zanim odbyłem swoje osiem lat, przeszedłem jeszcze przez trzy łagry. Każdy
był urządzony z pozorną troską o człowieka i każdy miał swoje odrębne,
diabelskie oblicze. W każdym działo się coś haniebnego, zamieniającego
życie w koszmar. Między tysiącami sterroryzowanych, niewinnych ludzi a
reżimem toczyła się codzienna, uporczywa walka o przetrwanie. Tylko o
przetrwanie. Bardzo rzadko się zdarzało, i to raczej u tych niedawno
przybyłych, że stawali w obronie godności i honoru. [...]
W łagrze "Tałagi" [...] pracowało się w różnych warsztatach, w kuchni, ale
najczęściej wysyłano nas do portu rozładowywać amerykańskie okręty i
wagony towarowe. Tu Rosjanie z wolności szepnęli czasem to i owo.
Posłyszeliśmy o Sikorskim, o wojsku polskim, o amnestii. Komendant łagru
uznał to za niebezpieczną plotkę polityczną [...]. Pamiętam, jak nas
podniosła na duchu wiadomość, że ksiądz z Wilna, skazany na 25 lat, uciekł.
Po prostu poszedł przed siebie w stronę bagien. Psy go wytropiły i po
południu był już z powrotem. Ustawiono nas twarzami do siebie, a ksiądz w
bieliźnie, szczuty psami, popychany kolbami, musiał biec środkiem tam i
nazad, aż prawie nagi, zalany krwią, padł bez przytomności. Ale wkrótce
przestały obchodzić mnie cudze sprawy. Ciężko zaniemogłem. A zawiniły
pluskwy - te wyjątkowo żywotne i przemyślne bestie. Nie pomagało ani
okurzanie siarką, ani kilkugodzinne wietrzenie baraków przy
czterdziestostopniowym mrozie. Nawet przy zapalonym świetle spadał na nas
z sufitu czerwony grad. Dziesiątki ukłuć i ciało pokrywa się swędzącymi
cętkami. Sen zamienia się w męczące drzemanie. Spragniony wypoczynku,
złapałem którejś zimowej nocy koc, pobiegłem do świetlicy i tam na podium
zasnąłem. Rano gorączka 40 stopni, obustronne, ropne zapalenie płuc.
Umieszczono mnie w baraku zwanym umieralnią. 12 dni siedziałem w nim
oparty o ścianę, a każdy mój bolesny oddech zdawał się ostatni. Od
bezruchu drętwiało całe ciało, co chwila traciłem przytomność, a w
przerwach pragnąłem śmierci. Ale znalazł się człowiek, który mi współczuł.
Był to lekarz, Żyd z Lidy. Zaczął mnie okładać plastrami płótna
smarowanego musztardą - innych leków nie miał. Skóra była bliska
odparzenia, ale po kilku dniach poczułem się lepiej i stopniowo zrodziło
się we mnie jedno tylko pragnienie - Jeść! Zacząłem się już pokładać na
swojej dolnej pryczy, a było ich wszystkich cztery. [...] Kładziono na
nich więźniów, którym już nic pomóc nie mogło - spuchniętych, jęczących w
malignie, pokrytych wrzodami, z biegunką. Póki słaniając się docierali do
kibla, było pół biedy. Ale kiedy osłabli, leżeli we własnych ekskrementach,
stopniowo cichli, umierali. Cela miała jednak pewne przywileje - chorym
należała się dodatkowa porcja - 2 deka masła i tyleż cukru. Więźniowie
obsługujący walili w drzwi, wykrzykując pytanie: "Padoch kto nibud'?".
Odpowiadałem "Nie" i zabierałem cztery porcje, które znikały natychmiast w
moim żołądku. Bardzo rzadko ktoś z umierających oponował. [...] Oni konali,
a ja dochodziłem do siebie. A na moje pytania, czy grzeszę, Bóg nie
odpowiadał... Po dwóch miesiącach wyszedłem z baraku - istne straszydło na
drżących nogach. [...]
W połowie 1945 r. przewieziono mnie do "Koniecgoria". Łagier urządzony jak
inne. Pracowałem tylko w stolarni. [...] Niektórzy komendanci pozwalali mi
na kilkakrotne wysyłanie podań do Wojenkomatu z prośbą o wcielenie do
polskiej armii. Otrzymałem 10 jednakowych odpowiedzi: "paliticzeskich nie
bieriom".
Tymczasem nastał w "Koniecgorie" uroczysty dzień. Przed pójściem do pracy
wyczytano z listy 40 nazwisk. Amnestia! Wychodzę na wolność! Ogłupiały ze
szczęścia spakowałem tobołek, rano wyjeżdżamy! Kiedy już staliśmy w szyku
przed bramą, komendant zarządził: "Gen. Łabęcki, jeszcze dwóch oficerów i
ja - zostajecie w łagrze do dyspozycji NKWD w Moskwie". Pociemniało mi w
oczach, płakałem... W zimie 1946 r. przeżyłem jeszcze jeden osobisty
dramat. Wezwano mnie do biura z żądaniem, żebym podpisał zgodę na
przyjęcie sowieckiego obywatelstwa. Odmówiłem. Zamknięto mnie w karcerze
[...]. Trzy doby bez jedzenia i spania. 30 stopni mrozu. Znowu odmówiłem -
nowe trzy dni. Spróbowałem jeszcze raz. Na dziewiąty dzień, kiedy już nie
miałem siły wstać, zrozumiałem - nie wytrzymam. Podpisałem. Za tę chwilę
słabości zapłaciłem 12 latami "wolności" w kraju zapomnianym przez Boga.
[...]
Nikt ze skazanych nie wiedział, kiedy go wypuszczą. I oto niespodzianie
dnia 18 lutego 1948 r., kiedy więźniowie już wychodzili grupami do pracy,
zjawił się naczelnik, wyczytał moje nazwisko i dodał: "Atsidieł od dzwanka
do dzwanka" [...]. Nikt nie pomachał mi nawet ręką na pożegnanie. W biurze
dano mi dokumenty, przepustkę, 500 rubli (kilo chleba - 250), paczkę
zbożowej kawy, dwa kilo chleba, kilo suszonej ryby. Zebrałem w węzełek
moje nędzne łachy, sprawdziłem, czy mam list dany mi przezornie pół roku
temu przez współwięźnia, Tatara Fiodora, do jego rodziny w Kazachstanie, i
stanąłem oszołomiony za bramą zony. Zacząłem iść, co raz przystawałem,
chowałem się za drzewo i patrzyłem, czy nikt za mną nie biegnie z
karabinem gotowym do strzału. Na stacji ktoś mi pomagał, ktoś klepał po
plecach, wepchnął do wagonu, posadził w kącie. Natychmiast zakryłem czapką
twarz, a przy każdym sprawdzaniu dokumentów serce podchodziło mi do gardła.
Upłynęło kilka dni, zanim zacząłem rozmawiać z sąsiadami, ale uwierzyłem,
że jestem wolny, dopiero w Czymkiencie, gdzie w małym domku mieszkała
rodzina Fiodora. Przyjęli mnie jak swego. [...] Czułem się jak Hiob z
Pisma Świętego, którego Pan Bóg przywrócił do łaski. Niestety, pobyt w
Czymkiencie okazał się na stałe niemożliwy, zesłańcy nie mieli prawa
mieszkać w miastach. Musieli się tam tylko zjawiać co pół roku na milicji
dla zmiany paszportu. Wkrótce moja przybrana rodzina odprowadziła mnie do
pobliskiego kołchozu, gdzie osiedleńcy, przeważnie Rosjanie, przyjęli mnie
serdecznie, jak swego. Zacząłem wyrabiać dla kołchozu ule [...]. Pewnego
dnia, po powrocie z miasta, zastałem mój warsztat opieczętowany. Urząd
Skarbowy wezwał mnie do zapłacenia podatku. [...] Uciekłem do Karagandy.
Tam wyczytałem ogłoszenie, że przyjmują do pracy przy budowie linii
kolejowej [...]. Pojechałem. Część zatrudnionych nie wytrzymywała
ustalonego reżimu, który mało różnił się od katorgi. Ludziska uciekali,
ginąc z wycieńczenia i głodu w niezamieszkanych obszarach ziemi niczyjej.
[...] Ale i ja miałem dość. Kiedy kierownik podsunął mi do podpisania
sprawozdanie, w którym figurowało 12 nieistniejących mostów, wymówiłem
pracę. [...] Coraz mocniej tęskniłem do powrotu. Coraz więcej ciążyło mi
nędzne, monotonne życie, urozmaicane upijaniem się do nieprzytomności w
państwowe święta. Co raz to wysyłałem listy do domu - ciągle bez
odpowiedzi. Nie wiedziałem, że moi szukają mnie od lat.
I oto stał się cud! Stemplując swój dowód osobisty w biurze milicji,
zobaczyłem na stole pod szkłem pismo z nazwiskiem. Przecież to mój brat!
Pytam, co to za sprawa. I słyszę: "To już rok leży. Ktoś szuka brata". "Ależ
to mnie szuka!" - wykrzyknąłem. "A któż to może wiedzieć, że ciebie? Idź
sobie! Albo jak chcesz, to weź ten adres". Tak zaczęły się starania o
wyjazd. [...] Niestety, z Moskwy nadchodziła stale ta sama odpowiedź: - "W
Polszu nielzia". Rozgoryczony, wykrzyknąłem raz w biurze przepustek: "Jeżeli
tak, przejdę granicę nielegalnie!". Wezwano mnie po tygodniu. Pani kapitan
oświadczyła: "Ty nie pojedziesz, ale wysłałam zaproszenie do twojej matki
i siostry". Zaniemówiłem. Po kilku miesiącach stałem oparty o ścianę, na
peronie dworca we Frunze. Czułem słabość w nogach. Zazgrzytały hamulce
wagonów, ludzie zaczęli wysiadać, a ja nie miałem siły ruszyć z miejsca. I
nagle zobaczyłem je przez kłęby pary. Rozglądały się bezradnie. Przyjrzały
mi się obojętnie i szukały wzrokiem dalej. Wyciągnąłem ręce. Szły ku mnie
z wahaniem - czy ten czterdziestoletni mężczyzna to ich kochany,
osiemnastoletni Janek? Nie wiem, jak długo staliśmy objęci, nie mogąc się
do siebie odezwać. Kiedy wreszcie obróciłem głowę, zobaczyłem otaczający
nas tłum. Wszyscy płakali. "Mać naszła syna..." - posłyszałem szept. [...]
Po miesiącu wyjechały. Przez kolejnych 11 miesięcy byłem co tydzień w
biurze przepustek. Aż wreszcie pod koniec 1961 r. wywołano mnie z kolejki
po przepustkę do Polski. Zatoczyłem się na ścianę. Otrzymałem "Wid na
żitielstwo w Polsze" z ważnością na trzy miesiące. Za byle co sprzedałem
trochę mebli i ubrań i pojechałem po wizę do Moskwy. Tu strach. Może nie
dadzą, może znów aresztują? Już mnie Polacy w kolejce ostrzegali: "Uważaj,
co mówisz. Niektórzy znikali z ulicy już z wizą w ręku, bo powiedzieli, że
wolą Polskę". Jakoś mi się udało. Już siedzę w przedziale wagonu
Moskwa-Brześć-Warszawa-Wrocław. Znów się boję, znowu zakrywam twarz, udaję,
że śpię. Serce bije niespokojnie i drżą ręce, kiedy pokazuję dokumenty, a
po sprawdzeniu mojego węzełka przez celników w Brześciu pociemniało mi w
oczach i ocknąłem się, dopiero słysząc polską mowę na peronie. "Czy to już
Polska?"
Oprac. Tomasz Danilecki
|