"Byłem w Czelabińsku - ale na tym dokumencie o repatriacji nigdzie nie
jest napisane, że to Czelabińsk. Wystawiono go w Poznaniu - tam, gdzie
pojechałem po powrocie z Czelabińska.
Zaświadczenie: zaświadcza się niniejszym, że obywatel Gorlikowski Józef ur.
25 października 1925 r. w Kamienicy Szlacheckiej przybył do Polski z
terytorium rosyjskiego i dnia 26 listopada 1945 r. zarejestrował się w
punkcie przyjęcia w Poznaniu. Zameldował się na posterunku MO w Kamienicy
Szlacheckiej 1 grudnia 1945 r.
Urodziłem się 25 października 1925 r. we wsi Kamienica Szlachecka, powiat
Kartuzy na Kaszubach. Gdy wybuchła wojna, nie miałem nawet 14 lat. W 1939
r. po zajęciu Pomorza Niemcy na razie dali nam spokój. Po tragicznej
śmierci ojca matka przyjęła volkslistę. Zaliczono nas do III grupy i
zaczęliśmy dostawać lepsze kartki żywnościowe.
Na wsi - w powiecie kartuskim teren był zamieszkany w części przez Niemców
- osadników jeszcze sprzed pierwszej wojny. Po wkroczeniu armii
niemieckiej i początkowym spokoju zaczęły się roboty przymusowe. Starszych
z okolicy wzięli do pracy na przykład w Buszkowie, młodsi - tak jak ja -
paśli krowy, pracowali na roli.
W 1944 r., gdy nadciągnął front wschodni, brali wszystkich do kopania
okopów. Mnie wywieźli w okolice Chełmna nad Wisłą. Tam dostałem nakaz -
mam natychmiast stawić się do Wejherowa. Domyślałem się, co to oznacza, i
dlatego po drodze postarałem się choć na chwilę wpaść do domu. W
Wejherowie już czekał na nas transport, w którym byli zebrani ludzie z
całej okolicy. Pociągiem zawieźli nas do Piły, a później do Hanoweru, do
koszar Norheim Hannover.
Zapis w książeczce wojskowej - 11 listopada 1944 - armia niemiecka - jako
celowniczy.
Jako rekrut zostałem przydzielony do piechoty, do obsługi ciężkich
karabinów maszynowych. Niemcy mieli tam nawet tłumacza, bo choć częściowo,
lepiej lub gorzej władaliśmy niemieckim, były kłopoty z porozumieniem się
pomiędzy funkcyjnymi a rekrutami. Zaraz po świętach - w styczniu 1945 r. -
załadowali nas do transportu wojskowego i wraz z całym uzbrojeniem wysłali
na front wschodni, w okolice Piły. Jednak najpierw przemieszali nas z
Niemcami - na kompanię dawali nas po 4-5, widocznie uważali nas za element
niepewny. Po drodze ostrzeliwały nas samoloty rosyjskie.
Z kierunku Bydgoszczy nadciągał front wschodni. Przez głośniki nawoływano
nas do rzucenia broni, poddawania się i przechodzenia przez linię frontu
do Rosjan. Uwierzyliśmy i postanowiliśmy we czterech w pewnym miejscu
zostać i po prostu przejść przez front, ale jeden nam gdzieś się w nocy
zapodział. Pozostało nas trzech - przez front przeszła nasza trójka.
Zapis w książeczce wojskowej - 14 lutego 1945 r.
- niewola rosyjska.
Trafiliśmy w ręce rosyjskie. Od początku zaczęli nas przesłuchiwać.
Następnie dostarczyli nas do punktu zbornego w Chodzieży. Gdy przeszliśmy
przez linię frontu, dostaliśmy od Rosjan kartkę, że przyszliśmy
dobrowolnie - bez broni. Tę kartkę zabrali nam w Chodzieży. Tworzyliśmy
najrozmaitszą zbieraninę, byli pomiędzy nami cywile i wojskowi, a Rosjanie
od samego początku traktowali nas jak więźniów. Rzucili nas do sprzątania
spalonej fabryki porcelany. Chyba w połowie marca 1945 r. zabrali nas do
Poznania. Szliśmy pod konwojem milicjantów i wojskowych przez dwa dni.
Zabrali nas do jakiegoś punktu zbornego w Poznaniu. Pomyślałem sobie wtedy
- wojna się kończy, a oni nas wsadzili za druty.
W Poznaniu załadowali nas do transportu - do pociągu. W wagonach siedziało
nas może po 40 osób. Drzwi były zamknięte, okna zadrutowane drutem
kolczastym. Tak jechaliśmy przez trzy tygodnie, aż za Ural - do
Czelabińska. Nie wiem dlaczego, ale czasami pociąg po drodze dość długo
stawał.
Obóz, do którego nas przywieźli, był duży, otoczony wieżyczkami
strażniczymi. Więźniowie mieszkali w wykopanych ziemiankach. W takiej
ziemiance może ich było po trzystu. W tym obozie nie przebywałem długo.
Wkrótce mnie wywieźli poza obóz centralny - do prac w żwirowni.
Przez cały czas pracowaliśmy. Łopatami zdejmowaliśmy czarnoziem - było go
niewiele, tak na oko około metra, a pod nim był żwir - taki czysty jak ryż.
Pokład żwiru miał może dwadzieścia metrów głębokości, może był większy.
Ładowaliśmy żwir na wagony, tak bez końca, transport za transportem.
Żwirownia była duża, choć pokład podchodził wodą, przez środek biegł most,
na nim leżały tory. Kopalnia żwiru była sezonowa. W lipcu, jak się żwir
obsunął, było widać zmarzlinę. Pracowaliśmy na dwie zmiany - po 12 godzin
każda. A jak było trzeba - to budzili nas, przerywali przerwę i
ładowaliśmy tak długo, aż transport był pełny. Żwirownią rządził jakiś
tamtejszy naczelnik. Konwojenci nie robili nam krzywdy - dawali nam spokój
i mówili, że sami się wykończymy, i nawet nas mało co pilnowali. Mówili
nam - nie uciekniesz, bo nie ma gdzie, a i tak cię złapią.
Nikt nam nic nie mówił - kto za co siedzi, jak długo pozostanie w obozie.
Ustawiali nas tylko piątkami i po przeliczeniu szliśmy do roboty. Ja tam
trafiłem jako jeniec wojenny, pomimo że się poddaliśmy i przeszliśmy
front. Ale byli tam miejscowi skazańcy, część to kryminalni. Niektórzy z
nich dostali wyroki po 10 lat, inni większe. Niektórzy już się
przyzwyczaili i mówili, że to ich dom.
W obozie przy żwirowni mieszkaliśmy w barakach. Karmili nas bardzo źle.
Nawet nie można było tego nazwać jedzeniem. Dostawaliśmy jakąś rozgotowaną
papkę wodną - podobna była do rozgotowanej kukurydzy. Czasem było tam duże
żebro z jakiegoś wołu czy innego zwierzęcia. No i do tego był taki mokry
chleb w kształcie klocka.
Higiena ich wcale nie obchodziła, żadnych butów, koszul czy bielizny na
zmianę. Pościeli też nie było, na pryczach gołe deski. Miałem wojskowy
płaszcz, który mi służył aż do końca pobytu w tym obozie. I do tego
wszechobecne towarzystwo pluskiew, wszy - aż grubo. W obozie tym byłem w
części wojskowej, choć tak naprawdę trudno było rozpoznać, kto kim był.
Wszyscy chodzili poubierani w stroje cywilno-wojskowe. Jak był jakiś
przemarsz więźniów, to jedna grupa musiała uklęknąć czy też usiąść - wtedy
dopiero druga grupa mogła przechodzić. Chodziło o to, by się nie
kontaktować, nie rozmawiać - był zakaz. Czasami przechodzące kobiety
krzyczały: Wilno. W obozie było dużo Ślązaków. Oni mnie uczyli - jako
starsi młodego - co mam robić, by przeżyć.
Z daleka widzieliśmy Czelabińsk, hutę, hałdy żużlu były tuż obok nas. Po
nich jeździły spychacze. Gdy ktoś umarł w obozie, to wóz wywoził trupa na
szlakę i spychacz zasypywał go gorącym żużlem. Nic nie wiadomo, kto zmarł,
ilu zmarło, przecież nikt nas nie spisywał, nie prowadził żadnej ewidencji.
Wśród więźniów rozchodziły się pogłoski o transportach do kraju. Nie wiem,
czy były one tworzone na zasadzie jakiejś wymiany. Wiadomo było, że
Rosjanie nie wysyłali ludzi zdrowych. Ale miałem >szczęście<. Wzięli mnie
do innego obozu - do pracy w polu. Ziemia tam była urodzajna, ale źle
uprawiana. Ładowaliśmy ziemniaki na polu. Tak się złożyło, że spadłem z
samochodu. Na skrzyni siedziało nas zbyt dużo. Upadłem w taki sposób, że
coś mi się w środku oberwało. Chodziłem zgięty wpół i już nie byłem zdolny
do pracy. W szpitalu obozowym jakoś mnie tam leczyli, ale bez większych
rezultatów. Dostałem się na transport do Polski. Z powrotem mieliśmy
pootwierane wagony. Pociąg zatrzymał się w Poznaniu. Tam przejął nas
Czerwony Krzyż. Myślę, że przeżyłem i wróciłem z Czelabińska dlatego, że
się potłukłem i byłem niezdolny do pracy.
Po wojnie musiałem na nowo starać się o obywatelstwo polskie, przecież nie
miałem żadnych dokumentów. Te, które miałem - Soldbuch, Ausweis - ten,
który nas przyjmował w obozie w Poznaniu i szykował na transport do Rosji,
wyrzucił wszystko przez okno, na stos innych papierów.
Transport, którym jechałem do Rosji, nie był nigdzie rejestrowany,
próbowałem dotrzeć do jakichkolwiek dokumentów - ale śladu po nim nie ma.
Nie ma dowodów".
Opracował Piotr Semków
|