Stanislaw Jamrosz

 

 

Uchodźca ma dwie ojczyzny – tę, którą musiał opuścić i tę, którą odnalazł. Ilu Polaków stało się uchodźcami? Ilu musiało uciekać z kraju, emigrować, wyjeżdżać – przeważnie nie z własnej winy? Ilu nie mogło do Polski wrócić, w obawie o życie własne lub swych rodzin? Czy ktoś ich policzył? Współczesna „wielka emigracja” Polaków zaczęła się w roku 1939, wraz z wybuchem wojny i najazdem dwóch wrogów: hitlerowskich Niemiec i komunistycznej Rosji. Po wielkiej wojnie, która przemieszała państwa i granice, Polacy wracali z frontów i obozów do zniewolonej ponownie Ojczyzny, a inni tymczasem musieli kraj opuszczać, gdyż znaleźli się „po niewłaściwej stronie”. Cichociemny oficer, Zbyszek Specylak-Skrzypecki pomagał przerzucać ich na Zachód, dopóki nie wpadł w ręce UB. Jednym z tych, którzy pod koniec lat 40. wrócili z Zachodu do Polski, był podpułkownik Stanisław Jamrosz, żołnierz II Polskiego Korpusu i Brytyjskiej 8 Armii, jeden z bohaterów bitwy pod Monte Cassino. Jego pierwszą ojczyzną zawsze była Polska, ale ostatnie 40 lat przeżył w Stanach Zjednoczonych , gdzie zmarł 10 stycznia 2002 roku jako emerytowany bankier, w Baltimore. Żył 83 lata. Dopiero po śmierci uchylono rąbek tajemnicy o jego niezwykłym życiorysie...

Z łagru na Syberii

dokąd Sowieci wywieźli go z rodzinnego miasta – Kołomyi - w roku 1940, Stanisław uciekł do Iranu, wcześniej fałszując dokument, który pozwolił mu opuścić obóz. A karny łagier jeniecki na Syberii był paskudnym miejscem: - Zaledwie 1 procent więźniów przeżył ten obóz. – wspomina opowiadanie ojca syn, Iwo Krzysztof Jamrosz. – Ojciec był dość silny fizycznie, by przetrwać i miał dość silnej woli. W Iranie zaciągnął się do II Polskiego Korpusu, którego naczelnym dowódcą był generał Władysław Anders. Wcześniej, w kampanii wrześniowej 1939 roku, Stanisław był ranny w bitwie z Niemcami i uznany za zaginionego. Wrócił do domu, by znów znaleźć się w ogniu beznadziejnej walki, po 17 września, przeciwko drugiemu wrogowi – Armii Sowieckiej. Dostał się do niewoli – i na Syberię. Teraz otworzyła się przed nim perspektywa nowej wojennej przygody. Z polskim wojskiem udał się na Bliski Wschód, do Egiptu. W Afryce Północnej otrzymał specjalne przeszkolenie i, wraz z dowództwem Brytyjskiej 8 Armii, został przerzucony do Włoch. W bitwie o Monte Cassino walczył jako dowódca czołgu, był ranny. Walczył bohatersko, o czym świadczą liczne odznaczenia i medale oraz awans do stopnia podpułkownika. – Był oficerem rezerwy, zdemobilizowanym we Włoszech. – wspomina przyjaciel ze Stanów, Stanley A. Ciesielski. – W tym czasie nowy rząd Polski, zorganizowany przez Sowietów, wysyłał swych przedstawicieli by namawiali żołnierzy do powrotu do Polski. I Staszek również wrócił. Po powrocie odkrył w sobie talent księgowego. Zatrudnił się w Ministerstwie Handlu Zagranicznego...

Jak Staszek został „komunistą”

Pamiętam ten dzień, kiedy - w latach 50.- mój wujek, stryjeczny brat matki, Staszek Jamrosz, odwiedził nas w Toruniu. Byłem wówczas nieznośnym chłopcem, który z kolegami słuchał Wolnej Europy i chętnie powtarzał pyszne dowcipy „dywersyjnej” rozgłośni. Wcześniej, chowany domu w środowisku AK-owskim, a inaczej w szkole, bawiłem przyszywanych wujków i ciotki z „reakcyjnego podziemia”. Na prywatnych przyjęciach stawiali mnie na baczność i pytali: „Kto jest najsławniejszym przywódcą na świecie?”. A ja zawsze odpowiadałem: „Józef Stalin”! Oczywiście, pochwaliłem się tym wujkowi Staszkowi. A ten obrugał moją matkę: - Baśka! Czyś ty zgłupiała? Jak wychowujesz syna – na wroga ludu! Chcesz, aby was wszystkich UB zamknęło.. Stanisław Jamrosz był wtedy komunistyczną „szychą”, sekretarzem Komitetu Zakładowego PZPR w Ministerstwie Handlu Zagranicznego. Ważną osobą. I wkrótce okazało się, że przysłużył się dobrze Partii: wysłano go na placówkę zagraniczną i to nie byle jaką - do Polskiej Misji Handlowej w RFN, we Frankfurcie nad Menem. Został attache handlowym PRL w Niemczech Zachodnich – w samej „paszczy lwa”. Jako ważny dyplomata (w misji handlowej, gdyż PRL i RFN nie utrzymywały stosunków dyplomatycznych!) nie zapomniał o młodym kuzynie w kraju. Czasem pisywał listy do mojej matki, jakieś widokówki do mnie. Kiedy w roku 1960, po zdaniu matury, wybierałem się po raz pierwszy w życiu na Zachód – wsparł mnie finansowo, abym mógł uczestniczyć w międzynarodowym kongresie w Belgii. Pojechałem. Zwiedziłem kilka krajów Europy, wróciłem grzecznie do Polski i oddałem służbowy paszport Ministerstwa Kultury. Ze Staszkiem nie zobaczyłem się w Niemczech, gdyż spędzał wakacje z rodziną w kraju. Od tego czasu byliśmy stale w kontakcie i jego losy zaważyły także o moim przyszłym życiu.

Stanisław Jamrosz widocznie sprawował się w Niemczech wzorowo, gdyż w roku 1962 pozwolono mu zaprosić tam rodzinę: żonę i dwoje dzieci. Był to ostatni rok jego pracy w PRL-owskiej dyplomacji. Latem 1962 roku spokojnie opuścił Frankfurt i wraz z rodziną udał się na zwiedzanie portowego miasta - Hamburga. Zaniepokojeni współpracownicy zawiadomili wkrótce centralę MHZ w Warszawie, że attache Stanisław Jamrosz zaginął. Przepadła też jego rodzina. I – niedługo potem odnalazła się

w Nowym Jorku.

Podróż morska rodziny Jamroszów minęła spokojnie i wkrótce znaleźli się na amerykańskiej ziemi. Członkom partii komunistycznych nie dawano wówczas wiz do USA, poza służbowymi czy dyplomatycznymi. Był rok 1962. Trwała Zimna wojna i w październiku miał wybuchnąć jeden z największych kryzysów polityczno-militarnych minionego stulecia: Kubański Kryzys Rakietowy. Przypomnę młodszemu pokoleniu , że prezydentem USA był wówczas niezwykle popularny, również w Polsce, John Kennedy 1/, a pierwszym sekretarzem KPZR – Nikita Chruszczow 2/, znany ze swoich gwałtownych wystąpień (walił butem na mównicy ONZ w Nowym Jorku!) i niezbyt udanych pomysłów (jak sadzenie wszędzie kukurydzy). W Polsce rządził Władysław Gomułka3/, I sekretarz KC PZPR – jeszcze cieszący się zaufaniem Polaków z powodu październikowej Odwilży z roku 1956 i twardej postawy wobec Sowietów i Niemców. W takich to czasach Jamroszowie zstąpili na ląd w Ameryce i zaraz potem zostali otoczeni opieką tamtejszych władz. O dezercji wuja Stanisława z placówki w RFN dowiedziałem się jako jeden z pierwszych – od niego samego. Do mnie, wówczas 21-letnego studenta prawa, wysłał list, nadany przed wejściem na pokład statku w Hamburgu. Wiadomość ta, prawdę mówiąc, nie ucieszyła mnie. Wkrótce miałem wyjechać do USA i starałem się o paszport i wizę, co nie było łatwe. Myślałem, że dezercja wuja – teraz „wroga ludu” i „zdrajcy narodu” – mi zaszkodzi. Ku mojemu zdumieniu, stało się inaczej. Bez trudu otrzymałem amerykańską wizę, na podstawie dokumentu notarialnego wystawionego przez krewnych z Ohio, obywateli USA od początku XX wieku. Paszport też otrzymałem – jako student, udający się na praktykę językową do Stanów. A ponieważ lubiłem podróżować w niekonwencjonalny sposób – pojechałem do Ameryki okrężną drogą przez NRD, Szwecję i Danię. Po Skandynawii podróżowałem autostopem, odwiedzając po drodze przyjaciół. W Kopenhadze wsiadłem na statek, m/s „Batory” i popłynąłem do Kanady. Do USA, konkretnie do Nowego Jorku, polski transatlantyk miał zakaz wstępu – po tym, jak komunistyczny wywiad ułatwił ucieczkę na „Batorym” ważnemu sowieckiemu szpiegowi, zamieszanemu w kradzież planów broni jądrowej.

Wróćmy jednak do Stanisława Jamrosza, bohatera tej opowieści. Nasze drogi znów zeszły się – w Stanach. Ale przebywając tam prawie rok, od jesieni 1962 do lata 1963 , nigdy się z wujem Staszkiem nie spotkałem. Miałem do niego pretensje: telefonował z Waszyngtonu, nie podawał numeru telefonu, ani adresu – poza skrytką pocztową na jakimś dworcu. Tymczasem ja starałem się o stypendia, przeżyłem boleśnie kubański kryzys4/ (Chruszczow kazał rozmieścić rakiety sowieckie na Kubie, wymierzone w Stany Zjednoczone, Kennedy ostro zaprotestował, zagroził wojną nuklearną Sowietom, ZSRR ustąpił, a Chruszczow wkrótce poszedł w odstawkę). Po zażegnaniu konfliktu, wybierałem się na Kubę, a Staszek Jamrosz wciąż tkwił nieuchwytny w stolicy USA. Domyślałem się, że jako polityczny azylant, były komunista, jest sprawdzany na wszelkie sposoby przez FBI. I chyba nie może spotkać się ze mną – nadal obywatelem PRL. Wiosną 1963 roku zgłosiłem się na ochotnika do Armii USA. I zostałem wstępnie przyjęty. Jednak wycofałem się z tej decyzji z dwóch ważnych powodów: w obawie przed represjonowaniem mojej rodziny w kraju i pod wpływem przyjaciół w USA, którzy – jako zdeklarowani pacyfiści – wyśmiali moje zamiary „pójścia w kamasze”. Amerykańska rodzina, emigranci w Niemiec z 1900 roku, obraziła się na mnie, że nie idę do woja i nie chcę przyjąć azylu w wolnej Ameryce. Zatem pożegnałem ich i załatwiłem sobie powrót na statku handlowym m/s „Domeyko”, wypływającym z Nowego Jorku do Europy. Było wczesne lato 1963 roku. Mieszkałem na Manhattanie u przyjaciół. Następnego dnia mój statek odpływał. I wówczas odezwał się telefon: wuj Staszek kategorycznie zażądał, abym pozostał w Stanach i zaraz przyjechał do Waszyngtonu. Nieźle mnie przy tym „obsobaczył”. Ale ja byłem nieustępliwy: - Wuju, daj mi spokój. Odpływam i koniec. Mam egzaminy na Uniwersytecie Warszawskim, wracam na studia do Polski. Później przyjadę do USA i – może – zostanę!

Nie przyjechałem nigdy. Przez 40 lat nie byłem w Ameryce. Ale moje życie i losy wuja cały czas przeplatały się w niezwykły sposób. Tak, jakby gdzieś wysoko Bóg je połączył. Pod koniec lat 60. znalazłem się jako „dyplomata” w komunistycznych Chinach i Wietnamie Północnym, skąd wyrzucono mnie jako „persona non grata” (osobę niepożądaną!). Stan Jamrosz pisał potem do mnie, że być może nasz korespondencyjny kontakt z Hanoi mi zaszkodził. Ale to nie była prawda – zaszkodziłem sobie sam brawurą i wtykaniem nosa w wietnamsko-amerykańską wojnę. Kilka lat później, zimą 1973 roku, znalazłem się w Wietnamie ponownie – tym razem na Południu. Po wielu niebezpiecznych przygodach, w Sajgonie, wstąpiłem dobrowolnie do wywiadu USA – do znienawidzonej przez komunistów CIA – i (czy przypadkowo?) otrzymałem tam pseudonim „Stan” (amerykański skrót od imienia „Stanisław”). Wuj Staszek był nadal wiernym mi krewnym i przyjacielem, a ja odpłacałem mu zaufaniem i kuzynowską serdecznością. Nadal interesował się moim losem, wymienialiśmy tysiące listów i telefonów – nigdy nie mogąc spotkać się osobiście – przez całe 40 lat! W 1990 roku, po moim wyjściu z komunistycznego więzienia, wuj zaprosił mnie do USA. Ale nie pojechałem tam, choć miałem wówczas także zaproszenia oficjalne od rządu. Podróżowałem po świecie, odwiedzając niebezpieczne kraje i miejsca. Wypad do Stanów odkładałem na później – to było zbyt łatwe! Tymczasem wuj Staszek ciężko zachorował i został sparaliżowany na następne kilkanaście lat życia. A ja, w 1994 roku, złamałem kręgosłup w Pirenejach i zostałem kaleką. Piszę te dygresje od tematu, aby pokazać jak skomplikowane jest życie i jak Bóg gdzieś rozdaje karty z Jemu tylko znanym zamiarem. Lecz wróćmy do Stanisława Jamrosza.

Żołnierz, oficer wywiadu, bankier

W obszernym wspomnieniu pośmiertnym, opublikowanym 13 stycznia 2002 roku w największym dzienniku Baltimore – THE BALTIMORE SUN – redaktor Jacques Kelly 5/ po raz pierwszy ujawnił nieco prawdy o podwójnym życiu naszego bohatera. Napisał: - Stanisław Jamrosz, emerytowany bankier i odznaczany żołnierz II Wojny Światowej, który przeszedł na stronę Zachodu w trakcie służby dla polskiego rządu w okresie Zimnej Wojny, a potem pracował w amerykańskim wywiadzie, umarł we śnie w ubiegły czwartek [10 stycznia 2002r.]... Podczas Zimnej Wojny został zwerbowany przez kilka zagranicznych agencji wywiadowczych.

Rąbek tajemnicy został nieco uchylony. Ale nie do końca. Nawet to, co ja wiem o działalności wywiadowczej wuja Stanisława, nie może być dzisiaj ujawnione, gdyż takie informacje mogłyby zaszkodzić wielu innym ludziom, być może narazić kogoś na niebezpieczeństwo, a nawet na śmierć. Wszak od niedawna trwa nowa wojna – wojna z terroryzmem. Znów świat – Ameryka, Wielka Brytania, Rosja, Chiny i inne kraje, także Polska, szukają zdolnych i odważnych ludzi, by zatrudnić ich w służbie wywiadowczej. Wywiady nie wygrywają wojen, ale ogromnie wpływają na ich przebieg, czasem – w wyjątkowych okolicznościach – zmieniając bieg historii 4/.

Stan Jamrosz pracował dla Wolnej Polski, ale też dla drugiej ojczyzny: Stanów Zjednoczonych. Ryzykował zdrowiem i życiem, narażał bezpieczeństwo swej rodziny - dla wyższych celów. Był niewątpliwie człowiekiem odważnym i uczciwym. Polskim i amerykańskim patriotą. Cieszył się ogromną sympatią bardzo wielu ludzi, którzy go dobrze wspominają. Do końca czuł miłość i poświęcenie żony – Alfredy, z którą przeżył 54 lata, i swych dzieci: Anny i Ivo-Krzysztofa. Był mądrym nauczycielem i powiernikiem wnuczka „Misia” McCabe Jamrosza, który napisał o nim piękne wypracowanie szkolne. W roku 1964 działalność Stanisława Jamrosza w wywiadzie i kontrwywiadzie USA została oficjalnie zakończona. Od tego momentu kierował swoim życiem sam, rozpoczynając karierę bankiera w Baltimore od posady kasjera w banku. Z niskiego szczebla hierarchii zaszedł bardzo wysoko: do stanowiska wiceprezesa Narodowego Banku Stanu Maryland. Kierował pracą ponad 80 ludzi i wieloma agendami . Kiedy odchodził na emeryturę w roku 1988 – jak wspomina żona – wielu współpracowników płakało, niektórzy pisali wiersze na jego cześć. Ale na banku i karierze finansisty nie kończyło się jego życie. Był urodzonym społecznikiem. Nie mogąc odwiedzać Polski, skupił się na działalności polonijnej. Był jednym z założycieli Polish Heritage Association (Stowarzyszenia na rzecz podtrzymania polskiej tradycji), komendantem SPK – Stowarzyszenia Polskich Kombatantów, Grupy 32, prezydentem Polish Veterans of World War II (Stowarzyszenia Polskich Weteranów II Wojny Światowej) oraz członkiem i sponsorem Komitetu Budowy Pomnika Katyńskiego, który dziś zdobi miasto Baltimore. Przez ostatnie 13 lat był przykuty do wózka inwalidzkiego, a potem już tylko do łóżka. Syn Ivo-Krzysztof mówi, że lekarze nie mogli się nadziwić, jakim cudem ojciec jeszcze żyje – po tylu operacjach i po zapaściach, z których wyszedł. Ostatni kryzys był fatalny: Stanisław Jamrosz przeżył śmierć kliniczną. Uratowany, oddychał przez tubę wprowadzoną do płuc. Potem stan jego nieco się polepszył, na krótko. Lekarze chcieli znów wprowadzić przewód. Mimo protestów i płaczu żony – odmówił.

Odwaga nie polega na nie odczuwaniu strachu, lecz na umiejętności

działania pomimo niego. [ Shelogh Brown ]

Stan Jamrosz był człowiekiem wielkiej odwagi. W ostatnim momencie umiał odmówić sobie sztucznego przedłużania życia. Umarł rano, 10 stycznia, kiedy żona wyszła po nieprzespanej nocy ze szpitala. 8 lutego 2002 roku skończyłby 84 lata. Uroczystość żałobna w parafialnym kościele Różańca Świętego w Baltimore zgromadziła niebywałe tłumy. Pogrzebu nie było. Prochy Stanisława spoczywają w domu, otoczone kwiatami, w pięknym kobaltowym wazonie. W lecie wdowa – Alfreda - pojedzie do Włoch i garstkę prochów męża rozsypie na żołnierskim cmentarzu, u stóp klasztoru na Monte Cassino. Tam, gdzie walczył. Jeśli zdrowie pozwoli, przyjedzie też do Warszawy, aby drugą garstkę popiołów złożyć na powstańczym cmentarzu. Alfreda walczyła w Powstaniu Warszawskim, on – we Włoszech. I tak dopełni się los Polaka, który miał dwie ojczyzny. Non omnis moriar!

Mariusz David Dastych