Przeżyłem, aby dać świadectwo prawdzie 

Jan Radożycki 

Dzień 16 sierpnia 1947 r. pozostanie dla mnie na zawsze niezapomniany. Tego właśnie dnia wyszedłem w pogodnym nastroju i lekko ubrany na praski brzeg Wisły, aby jeszcze zażyć słońca i kąpieli, nim lato dobiegnie końca. Wychodząc z domu (przy ulicy Zajęczej 13 w Warszawie), mimochodem wspomniałem współmieszkańcom, dokąd się wybieram. Kiedy opuszczałem plażę, zastąpiło mi drogę dwóch panów i poprosiło, abym wszedł do stojącego obok samochodu. W latach 1946-1948 dokonano wielkich aresztowań wśród członków organizacji konspiracyjnych, ale łudziłem się, że może to być jakaś sprawa związana z handlem, którym zajmowałem się przygodnie, aby mieć jakieś środki do życia i móc kontynuować studia anglistyczne. Gdy zaś samochód skręcił w stronę ulicy Koszykowej, wiedziałem, co się święci. I tak wylądowałem w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego (MBP).


Aresztowano mnie pod zarzutem, że nie ujawniłem swej działalności okupacyjnej w Armii Krajowej i Stronnictwie Narodowym oraz prowadzenia nielegalnej działalności podziemnej przeciwko Polsce Ludowej. W ciągu dwutygodniowego pobytu w tym miejscu kaźni wielokrotnie mnie przesłuchiwano i obrzucano obelżywymi słowami, grożąc przy tym ciężkimi konsekwencjami, jeśli nie powiem wszystkiego, co wiem o nielegalnej organizacji, do której należałem. Następnie przewieziono mnie, jak jakiegoś groźnego bandytę, pod uzbrojoną eskortą do Więzienia Mokotowskiego w Warszawie i umieszczono w celi w X pawilonie (na tzw. dziesiątce) znanym z okrucieństw stosowanych w śledztwie.

Spotkanie z Różańskim

I tak wszelki słuch o mnie zaginął. Umieszczono mnie najpierw samego w pojedynczej celi, gdzie ustanowiono surowy reżim i ciągle mnie za coś karcono (np. za położenie się na pryczy w ciągu dnia).
Po dwóch tygodniach tej dręczącej samotności, przeprowadzono mnie koło południa do celi, w której tak się poczułem, jakby mnie raptem wtrącono do piekła. Siedział tam w kącie z głową w dłoniach zrozpaczony więzień, czekający na murowany wyrok śmierci. Dosłownie za kilkanaście minut wrzucono do tej celi, jak jakieś ścierwo, okropnie skatowanego i skrwawionego więźnia, który nie był w stanie podnieść się o swoich siłach z betonowej podłogi. Jęczał z bólu i wyciągał ręce błagając, byśmy mu pomogli powstać, co też, naturalnie, natychmiast uczyniliśmy i posadziliśmy go na stołku, na którym się chwiał i nie mógł już więcej słowa wyrzec. Byliśmy głęboko przejęci widokiem tego zmaltretowanego człowieka, zwłaszcza ja, gdyż mój dotychczasowy współtowarzysz już sam wiele wycierpiał, znosząc różne tortury i napatrzył się, jak męczono innych. Obmyliśmy mu rany - i to było wszystko, co mogliśmy dla niego zrobić. Po niedługim czasie zabrano go od nas, nie wiadomo dokąd. Gdy ułożyliśmy się do snu, jakaś kobieta w celi pod nami krzyczała w niebogłosy: "O Jezu! Ratunku, ratunku! Co pan robi", itp. Przez całą noc nie zmrużyłem oka i z przerażeniem myślałem o tym, co mnie czeka. Każdego dnia słychać było wczesnym rankiem rozstrzeliwania więźniów na dziedzińcu pod murem i turkot wozu, na którym wywożono ciała ofiar.
Na drugi dzień zabrano mnie do celi śledczej, gdzie urzędował krwawy zbir, płk Józef Różański (Jacek Goldberg, brat Borejszy). Był on szefem Wydziału Śledczego MBP, w którym skupili się zbrodniarze, prawie wyłącznie pochodzenia żydowskiego, odpowiedzialni za śmierć dziesiątek tysięcy patriotów polskich. Gdy wszedłem do celi, od razu huknął na mnie, obrzucając mnie całym stekiem wulgarnych i obelżywych słów i odczytując wyrwane fragmenty z tego, co o mnie wiedziano, walnął w końcu pięścią w stół i rzekł: "Ty sk...synu, jeżeli będziesz dalej utrzymywał, że nic nie wiesz o swej organizacji i nie będziesz mówił prawdy, my ci język rozwiążemy. Będziesz się czołgał po tym betonie, błagał o litość i zdechniesz tu, ty łobuzie, z głodu i bólu. Daję ci 2 tygodnie do namysłu".

Śledztwo

Pewnego dnia zaprowadzono mnie do celi piętro wyżej, gdzie znajdowało się dwóch oficerów śledczych, którzy kazali mi usiąść na stołku obok ściany. Jeden z nich zapytał: "I co? Nadal nie przyznajecie się do winy?". "Nie" - odrzekłem. "Ty bandyto, ty gnojku, sk...synu! My nauczymy cię mówić". Zaczęli mnie okładać po plecach, bić po twarzy, uderzać głową o murowaną ścianę, nie szczędząc mi przy tym obrzydliwych epitetów i wyzwisk. W końcu posadzono mnie na nodze odwróconego stołka tak, że trafiała na kość ogonową, co sprawiało silny ból. Po krótkim czasie upadłem zemdlony na betonową podłogę. Oblano mnie zimną wodą i znów posadzono na tej nodze, co skończyło się, jak poprzednio, upadkiem na podłogę. "To jest początek - mówiono - my wam rozwiążemy język".
Po powrocie do celi byłem tak zmęczony, że trudno mi było zebrać myśli. Postanowiłem przyznać się do przynależności do Stronnictwa Narodowego w takim zakresie, na jaki wskazywały fragmenty odczytane mi na początku przez płk. Różańskiego, jako na stopień rozpracowania. Ale jak dowiedzieć się, czego jeszcze nie rozpracowano? Trzeba zaprzeczać i znosić tortury, dopóki się sprawa nie wyjaśni, ale to będzie drogo kosztować.
Postanowiłem więc przyznać się do przynależności do SN. "No widzisz durniu, tak trzeba było postępować od początku. Powiedz, po coś jeździł do Siedlec?". To pytanie sprawiło, że przeszły mnie ciarki i zacząłem wątpić w swe siły. "Jeździłem tam po słoninę" - wykrztusiłem, co było zresztą prawdą, ale im chodziło o zupełnie coś innego. Zaczęli mnie znów bić, gdzie popadło, po twarzy, po plecach i nogach, tłuc głową o murowaną ścianę, deptać okutymi butami po palcach od nóg i kazali robić mnóstwo przysiadów aż w końcu zamknięto mnie w tzw. dziupli, to jest w tak ciasnej szafie, że nie można było się ruszyć, a wychodziła ona aż na dach. W lecie u szczytu ją zamykano i było bardzo duszno, w zimie zaś otwierano i było bardzo zimno. Spędziłem tam około jednej doby, co doprowadziło mnie do kresu wytrzymałości. Odmawiałem pacierze, rozmyślałem o najrozmaitszych rzeczach, ale już byłem bliski załamania się. Kiedy wreszcie wypuszczono mnie z tej "dziupli", od razu runąłem na beton. Wtedy oblano mnie, jak to zwykle czyniono, zimną wodą i polecono kobiecie pracującej w "bezpiece", aby zabrała to "ścierwo" i zaprowadziła do celi. Nie mogłem iść i omal nie spadłem ze schodów w dół. Owa kobieta odezwała się do mnie: "Co, nie możecie iść? Spocznijcie sobie, ja poczekam". Słowa jej były w tym miejscu udręki i poniżenia tak niezwykłe, że wydało mi się, iż to chyba jakiś anioł do mnie przemówił.

Porozmawiamy jutro

A o co im chodziło? Pytano, co mnie łączyło z Siedlcami i z kim miałem tam kontakt. Nie mogłem za wszelką cenę tego ujawnić. Rzecz się bowiem miała następująco.
Po wyjściu z więzienia w lipcu 1945 r. prowadziłem nadal nielegalną działalność. Między innymi otrzymałem od szefa Wydziału Organizacyjnego Głównego Zarządu SN Tadeusza Macińskiego ("Prusa") zadanie wyprowadzenia z lasu oddziału partyzanckiego, działającego w Siedleckiem. Już przedtem wyprowadziłem w Rymanowie oddział NOW/AK z lasu. Tam miałem bezpośredni kontakt z jego dowódcą z czasu okupacji niemieckiej i pomoc profesora Przemyskiego Seminarium Duchownego, ks. Piotra Federkiewicza, znanego mi sprzed wojny jako studenta mojego wuja, ks. Jana Stawarczyka.
Tu była nieco inna sytuacja, ponieważ nie znałem nikogo z tego oddziału i możliwość skontaktowania się z jego dowódcą mógł mi zapewnić tylko inny znany mi sprzed wojny student wuja ks. Miszczak, rektor Seminarium Duchownego w Siedlcach. Udałem się więc do niego, aby omówić miejsce spotkania tego leśnego oddziału. Relację pisemną ze spotkania przekazałem koledze "Prusowi", ale ze względu na możliwość jakiejś przypadkowej wpadki zataiłem funkcję i nazwisko księdza rektora. W kolejnym dniu śledztwa funkcjonariusze "bezpieki" bili mnie niemiłosiernie, żądając, abym ujawnił, z kim się kontaktowałem. Ja zaś tego za nic w świecie nie mogłem uczynić, dopóki starczało mi sił. Można sobie wyobrazić, jak szeroki rozgłos nadano by tej sprawie jako współpracy dygnitarza kościelnego z "bandami" leśnymi i jaki los spotkałby samego rektora, a mnie uczyniono by koronnym świadkiem w tej sprawie.
Nie szczędząc mi różnych, ubliżających mojej godności wymyślań, sięgnięto po różne środki przymusu z bogatego arsenału o sowieckim rodowodzie. Bito mnie znów, gdzie popadło, stawiano na baczność z rękami podniesionymi do góry, aż do omdlenia, kazano wykonywać mnóstwo przysiadów i w końcu posadzono na nodze od stołka, co skończyło się, jak poprzednio, zemdleniem i upadkiem na beton. Gdy przyszedłem do siebie, pokazano mi meldunek do "Prusa" z moim podpisem i wzmianką o pewnym księdzu. "Widzisz durniu, my wszystko wiemy; czy warto było narażać się na te cięgi? Porozmawiamy jutro".
Z trudem doszedłem do celi i wciąż budziłem się w nocy i rozmyślałem, jak mam dalej postępować. Trudno opowiedzieć, co się we mnie działo. Nazajutrz ujawniłem na przesłuchaniu nazwisko tego księdza jako Dąbrowskiego, dodając, że to był ksiądz kapelan i to nazwisko może być jego pseudonimem. Przez trzy tygodnie dano mi spokój. Ja zaś ze strachem myślałem, że jeśli dowiodą mi kłamstwa, to chyba mnie zatłuką. Ciężko było żyć ze świadomością, na jak wielkie odważyłem się ryzyko.
Po tej przerwie przywieziono zdjęcia wszystkich księży diecezji siedleckiej i pokazano mi je, abym rozpoznał tego księdza. Nie rozpoznałem go, choć był w pierwszej dziesiątce. Potem jeszcze dwukrotnie pokazywano mi nowe zdjęcia, ale bezskutecznie. I tak sprawa ta ucichła. Miałem jeszcze niemało kłopotu z powodu współpracy z Komitetem Ziem Wschodnich (przewodził mu działacz SN i aktor z zawodu Zbigniew Nowosad) z Organizacją Wychowania Narodowego (kierowaną przez prezesa SN i dyrektora szkoły średniej Leona Dziubeckiego, z udziałem prof. Jaxy-Bukowskiego, który zmarł po ciężkim śledztwie, Józefa Sałabuna i moim) i wożeniem pieniędzy do Lublina, gdzie mec. Anioł Kozłowski rozdzielał je wśród osieroconych rodzin.

Proces

W końcu nadszedł czas mojego procesu. Pewnego dnia na początku lutego 1948 r. zjawił się u mnie wynajęty przez brata Ludwika adwokat Marian Niedzielski, niegdyś obrońca szefa sztabu generalnego w wojnie w 1920 r., gen. T. Rozwadowskiego. Na pytanie, na jaką, przypuszczalnie, mogę być skazany karę, odrzekł: "Niech pan się nie łudzi, wyrok na pana już zapadł tutaj, a proces będzie czystą farsą". Przewidywał karę od 10-15 lat i zapewnił, że mimo wszystko będzie mnie bronił. Przed procesem dano mi do podpisania akt oskarżenia nie pozwalając mi go przedtem przeczytać. Mimo to podpisałem go pamiętając, że kolega z celi, który wzbraniał się przed podpisaniem aktu oskarżenia, bez zapoznania się z nim, został srodze pobity i w końcu złożył swój podpis, aby chronić zdrowie.
W czasie procesu poprosiłem więc o odczytanie aktu oskarżenia i odpierałem zarzut zdrady kraju, powołując się na mój udział w wojnie obronnej w 1939 r., w której straciłem oko i w organizacjach niepodległościowych w czasie okupacji niemieckiej. "Tak jak wówczas, tak i teraz motywem mojego działania - mówiłem - była troska o los narodu, o wolność i niepodległość kraju". Mecenas Niedzielski bronił mnie z takim ferworem, że aż łzy stanęły mi w oczach. Sąd skazał mnie (16.02.1948 r.) na 10 lat więzienia i na 5 lat pozbawienia praw publicznych i obywatelskich praw honorowych.

W "ogólniaku"

Kilka dni po wyroku kazano mi zabrać swoje rzeczy, wyjść z celi i stanąć twarzą do ściany, obok drzwi. Po chwili z sąsiedniej celi wyszedł także z tobołkiem pewien towarzysz niedoli i stanął obok swej celi także twarzą do ściany. Był nim, jak się okazało, inż. Franciszek Krajewski. Wspólny los sprawił, że zostaliśmy na zawsze przyjaciółmi. Obu nas zaprowadzono do celi, w której gromadzono już skazanych wyrokiem sądowym więźniów, aby ich wywieźć na odsiadywanie kar do szczególnie ciężkich zakładów karnych we Wronkach i Rawiczu (obie miejscowości leżą w dawnym woj. poznańskim, dziś wielkopolskim). Kobiety po wyroku kierowano do Fordonu k. Bydgoszczy, gdzie panował również srogi reżim.
W tej nowej zbiorczej celi znaleźliśmy się w porze dnia, kiedy szykowano się do spania. Rozkładano właśnie tak zwane sienniki (około 30). Były wypełnione startą na proch słomą i skutkiem tego przy ich rozkładaniu rozszedł się tak gęsty tuman po celi, że obaj stanęliśmy jak wryci przy drzwiach, nie mogąc nic widzieć przed sobą. Był smród, gdyż okien nie otwierano, a w dodatku wszyscy, to jest około 150 ludzi, korzystali z jednego klozetu i kał wylewał się na betonową podłogę. Koło ścian stały ławy, a na środku dwa stoły. Na podłodze było tak wielkie zagęszczenie, że obaj nie mogliśmy znaleźć miejsca, ażeby się rozłożyć do spania. W końcu głowę oparłem na swoim tobołku, nogi zaś na jakimś kawałku sąsiedniego siennika, a tułów ulokowałem na betonowej podłodze. Podobnie ułożył się do snu mój współtowarzysz Franciszek Krajewski.
Mimo tak ciężkich warunków pobyt w tej celi, zwanej "ogólniakiem", uznaliśmy za jakiś radośniejszy promyk w naszym ponurym życiu. Zebrano tutaj wielu wybitnych i ciekawych ludzi. Rano ktoś zawołał do mnie: "Witam pana, panie Janie!". Był to ks. Jan Stępień (późniejszy rektor ATK), znany mi już z czasu moich studiów na Uniwersytecie Warszawskim jako student mojego wuja i opiekuna ks. Jana Stawarczyka. Już wtedy zabłysnął dużą wiedzą, niezwykłą pamięcią i zdolnościami. Miałem w nim tutaj już na początku drugą bratnią duszę. Był skazany na karę śmierci za nielegalną działalność w Stronnictwie Narodowym, mimo że brał udział w Powstaniu Warszawskim, ale został ułaskawiony. Fama głosiła, że wstawili się za nim Żydzi, do uratowania których miał się przyczynić. Ksiądz Jan był zawsze pogodny i, by tak rzec, miał pełne ręce roboty. Dzięki swej ogromnej wiedzy skupiał wokół siebie wielu słuchaczy. Bardzo przygnębionych podnosił na duchu, spowiadał chętnych, odprawiał potajemnie Mszę Świętą i rozdzielał wśród wtajemniczonych Komunię Świętą. Poza tym grał w szachy figurami ulepionymi z zakalcowatego chleba. W tym "ogólniaku" było jeszcze trzech księży: Grzechnik, Czajkowski i Pawlina. Ten ostatni miał wielką zgryzotę i kilkakrotnie zwracał się do mnie: "Panie, pociesz mnie pan". Był skazany na 10 lat więzienia, ale nie to było jego zmartwieniem. Miał kontakt z szefem Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (WUBP) w stolicy, który nie mógł znieść widoku zbrodni, jakich tam się dopuszczano i informował o tym ks. Pawlinę. Ten z kolei przekazywał te wiadomości redaktorowi mikołajczykowskiej "Gazety Ludowej" Zygmuntowi Augustyńskiemu, skąd przesyłano je za granicę. Redaktora skazano na 15 lat więzienia. Księdza Pawlinę gnębiły wyrzuty sumienia, że otrzymanych na piśmie informacji natychmiast nie spalił, skutkiem czego dostały się w ręce ubeków, a, co gorsza, szefa WUBP rozstrzelano. Nie mógł sobie z tą zgryzotą poradzić także po wyjściu z więzienia i gdy jednego razu przechodził w zamyśleniu przez tory kolejowe, zginął tragiczną śmiercią pod kołami pociągu.

Ginęli za Kościół i Ojczyznę

W tej zbiorczej celi wyróżniali się liczebnością działacze ruchu narodowego. Znalazł się tu prawie cały Zarząd Główny Stronnictwa Narodowego; brakło tylko jego prezesa Leona Dziubeckiego, tak skatowanego w śledztwie, że dogorywał w szpitalu oraz płk. Włodzimierza Marszewskiego, którego stracono. Oto pozostali członkowie Zarządu: Ludwik Chaberski, Bronisław Ekert, Lech Hajdukiewicz, Tadeusz Maciński ("Prus") i ks. Jan Stępień. Kolega Hajdukiewicz podciął sobie żyły, ale uratował go Bruno Fijałkowski. Po kolejnej próbie samobójczej władze uznały go za nienormalnego i wysłały do Zakładu dla Obłąkanych we Wrocławiu, gdzie zmarł.
Poza tym znaleźli się tam działacze SN niższego szczebla, mecenas Bilan i dyrektor szkoły podstawowej Gładysz - obaj nie doczekali się wolności, gdyż zmarli później w więzieniu. W tym czasie wpadł w ręce "bezpieki" kurier SN Kaim i po bardzo ciężkim śledztwie został stracony. Miałem z nim pewien kontakt, ale mimo okropnych tortur, tego na moje szczęście nie ujawnił. Byli w tej celi także działacze narodowi: Jan Kornecki, Jan Golka, poeta i aktor z Kielc, Eugeniusz Mieszkowski, którego wybraliśmy celowym i z funkcji tej świetnie się wywiązywał.
Przedstawicielem NZW w tej celi był tylko jego szef płk Tadeusz Zieliński. Natomiast trzech członków NZW - Lechosława Roszkowskiego, Tadeusza Zawadzińskiego i Jana Morawca umieszczono w celi śmierci. Z Lechosławem spotykałem się na konspiracyjnych zebraniach SN w pierwszych latach po wojnie. Brał on udział w Powstaniu Warszawskim, w czasie którego zginęła jego żona i osierociła małego synka. Skazany został na karę śmierci tak jak i jego dwaj wspomniani koledzy (wyrok zapadł dn. 3.11.1947 r.). Nie zostali ułaskawieni, lecz na wykonanie wyroku musieli czekać do 16 stycznia 1948 r.
Trzeba tu podkreślić, że zachowali mężną postawę do ostatniej chwili życia. Od kolegi Makarego Sieradzkiego (który otrzymał karę śmierci w związku ze sprawą Witolda Pileckiego i razem z Roszkowskim czekał na ułaskawienie i śmierci uniknął) dowiedziałem się, że Lechosław wykładał w celi ekonomię nawet wtedy, gdy brat zawiadomił go, że prośbę rodziny o jego ułaskawienie odrzucono. Swego synka polecił opiece brata i przez kolegę Makarego przekazał mu książeczkę do nabożeństwa. Prosił, aby Mszę św. w jego intencji ksiądz odprawił w białym kolorze, ponieważ ponosi śmierć za Kościół i Ojczyznę. Pochowano wszystkich trzech w nieznanym miejscu. Rodzina Jana Morawca nie znała daty wykonania orzeczonego wyroku śmierci, ale właśnie w tym czasie, to jest w nocy z 15 na 16 stycznia z brzękiem miały upaść zawieszone na ścianie w wiejskim domu, w którym mieszkał, jego harcerskie odznaczenia.

Solidarni w nieszczęściu

Spośród członków Komitetu Porozumiewawczego Organizacji Polski Podziemnej (KPOPP), powołanego przez przedstawicieli czterech głównych stronnictw politycznych obecni byli w tym "ogólniaku": płk Wacław Lipiński, ułaskawiony po wyroku śmierci, lecz później zamordowany już w więzieniu we Wronkach oraz przedstawiciel Polskiej Partii Socjalistycznej - Wolność, Równość, Niepodległość (PPS-WRN) Adam Obarski, natomiast członek Zarządu Głównego SN i prezes Komitetu Marszewski został, jak wspomniałem, rozstrzelany, a przedstawiciel Zrzeszenia Wolność i Niepodległość (WiN) Wincenty Kwieciński przebywał w tym czasie w innej celi.
Narodowe Siły Zbrojne (NSZ) reprezentowało 5 osób (które zapamiętałem): Michał Ostromęcki, mecenas Mieczysław Paszkiewicz, Michał Pobocha, Stanisław Salski i Tomasz Wolfram. Wszyscy mieli wysokie wyroki, niektórzy zostali ułaskawieni po wyroku skazującym na karę śmierci. Wojsko oprócz członków wspomnianego NZW reprezentowali: gen. Jan Zientarski, płk Wacław Lipiński, płk Starzyński (szef przedwojennej ochrony Prezydenta RP).
Spotkałem tu także uczestników głośnego procesu Witolda Pileckiego, twórcy ruchu podziemnego w obozie oświęcimskim, do którego poszedł dobrowolnie. W tym czasie przebywał w celi śmierci i następnie został stracony. Oto nazwiska związanych z jego działalnością więźniów: Ryszard Krzywicki ("Jamont"), adiutant kolejnych komendantów ZWZ-AK; Tadeusz Płużański (skazany na śmierć i ułaskawiony); Witold Różycki (b. więzień obozu w Oświęcimiu); Makary Sieradzki (skazany na śmierć i ułaskawiony), aresztowany razem z żoną.
Przedstawicielem świata lekarskiego oprócz Bruna Fijałkowskiego był także Starostka (tajny uczestnik z ramienia AK w Delegacji PCK do Katynia w 1943 r.). Inżynier Kazimierz Leski znalazł się w tym towarzystwie pod zarzutem, jak wszyscy zresztą, "usiłowania obalenia ustroju". Młody i ciekawski Władysław Bartoszewski zbierał gorliwie różne wiadomości, kierując się zainteresowaniem dziennikarskim. Mój krajan z Sanoka Mieczysław Przystasz, którego hobby stanowiła historia Polski, chętnie dzielił się swoją wiedzą ze słuchaczami. Drugi krajan, Jan Łożański z Zarszyna skupiał wokół siebie współtowarzyszy, opowiadając o swoich przygodach jako kuriera na trasie Warszawa - Budapeszt.
Więźniem, z którym często dyskutowałem w tzw. kieracie, był Kazimierz Gorzkowski. Imponował zarówno swą bogatą wiedzą, jak i zdumiewał tak dużą wrażliwością na ludzkie losy, że nawet z więzienia starał się, przez swoją rodzinę, wesprzeć tego, który nie mógł liczyć na żadną pomoc z zewnątrz.
Trudno też nie wspomnieć kolegi Piotra Kononowicza, tłumacza snów, przed którym rano ustawiała się kolejka. Tak interpretował sny, by jednych podnieść na duchu, a poskromić zbyt pewnych siebie i niezbyt miłych otoczeniu. Nie można też pominąć pięciu czy sześciu chłopów z Kurpiowszczyzny, którzy odznaczali się solidarnością nie tylko między sobą, ale też dzielili się tym, czym mogli, z każdym, kto od nikogo nie otrzymywał pomocy.

Dzień za dniem

A jak wyglądało życie codzienne w tej zatłoczonej celi?
Budzono nas wcześnie (ok. 5.00 rano), po czym następowało śniadanie. Składało się z lury zwanej czarną kawą i (często zakalcowatego) chleba, ok. 1/4 kg na cały dzień. Wielką pomoc stanowiły paczki żywnościowe przysyłane przez rodziny. Ponieważ wielu współtowarzyszy takiej pomocy nie otrzymywało, utworzyliśmy grupy zwane ironicznie "kołchozami". W każdej byli tacy, którzy pomoc z zewnątrz otrzymywali i tacy, co byli jej pozbawieni. Wybierano więc dwóch współtowarzyszy w każdej grupie, którzy dzielili całą otrzymywaną żywność na jednakowe porcje dla każdego. Po śniadaniu więźniowie wyznaczani kolejno przez celowego myli naczynia po jedzeniu.
Do innych czynności, spełnianych też w określonej kolejności przez więźniów, należało sprzątanie celi, czyszczenie klozetu i wykonywanie pewnych prac poza celą. Gdy jakaś czynność sprawiała komuś wielki kłopot (szczególnie oczyszczanie klozetu), zawsze zgłaszał się na ochotnika hrabia Potocki, który trafił do więzienia, dlatego że usiłował pewne posiadane dzieła sztuki wywieźć za granicę. Był też więzień inżynier Kobylański, dawny pracownik u Gerlacha, który otrzymywał pomoc pieniężną i zakupywaną żywność rozdzielał anonimowo, aby się przyjmujący ją nie krępowali.

Miednica słówek

W dzień był w celi wielki gwar. Jedni krążyli wokół stołu, stojącego na środku sali i prowadzili z sobą żywe rozmowy i dyskusje. Nazywało się to "chodzeniem w kieracie".
Prócz tego w różnych kątach celi skupiały się grupki żądnych wiedzy więźniów. Do mnie zgłosili się ci, którzy chcieli uczyć się łaciny, a zwłaszcza j. angielskiego. W gronie moich uczniów znaleźli się m.in. młodzieniec Janusz Krasiński (obecnie znany pisarz) i Jan Łożański. Nauczanie było zabronione i karane karcerem, a poza tym był problem środków do pisania. Trudność tę ominięto w ten sposób, że miednicę smarowano tłuszczem i posypywano proszkiem do zębów. Można było więc na niej pisać jak na tablicy. Pewien pilny uczeń nawet jednego razu pochwalił się, że opanował całą miednicę słówek. Języka angielskiego uczyli także Marian Podymniak i płk Starzyński, a j. francuskiego Jan Zarański. Obaj lekarze mieli sporo słuchaczy, a inżynierowie Franciszek Krajewski i Kazimierz Leski uczyli matematyki. Ten ostatni miał bogate przeżycia przedwojenne i powojenne, które przyciągały do niego słuchaczy. Tadeusz Maciński utworzył nawet chór, a księża po cichu spowiadali i odprawiali Msze św. A w ogóle wszyscy ci, którzy zostali osądzeni i znaleźli się w tej celi, mieli okazję do bezcennej wymiany zdań na temat swoich przeżyć i spraw ogólnych.
Tę ciasnotę w celi w czasie mojego pobytu w ogólniaku zwiększyło przyprowadzenie ok. 40 Niemców, jako jeńców wojennych, oskarżonych o dokonywanie zbrodni, wśród nich 2 generałów - jeden był z Wehrmachtu, a drugi SS-man. Zatrudniliśmy ich przy myciu naczyń i porządkowaniu celi, co oni wykonywali bez szemrania. Tak więc, choć warunki przebywania w bardzo zatłoczonej celi były bardzo ciężkie, łagodziła je jednak możność wygadania się i dowiadywania się wielu ciekawych rzeczy.
Zebranie tylu wybitnych ludzi w jednej celi było rzadkością (możliwą tylko przy wywozie więźniów z orzeczoną karą przez sądy) i szczególną okazją pokazania, jak wyniszczano polską inteligencję i zwykłych obywateli, którzy ośmielali się przeciwdziałać zniewoleniu i wyniszczaniu Narodu. W oczach komunistów byli to zbrodniarze, którym zachciało się wolnej Polski i dlatego należało ich wyeliminować ze społeczeństwa bądź przez rozstrzelanie, bądź doprowadzenie ich przez długi pobyt w więzieniach, w których stworzono nieludzkie warunki, do takiego stanu, aby zdolni byli tylko do niewolniczej pracy.

 

zobacz takze: 

 kontakt z nami:
    info@videofact2.com  

VideoFact polska strona  

 

All rights reserved. VideoFact © 1999, 2000