W 1986 r. Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych ogłosił, że licząc się z
potrzebami społeczeństwa oddaje kilkadziesiąt numerów telefonicznych tym,
którzy najdłużej czekają na telefon. Dziwnym trafem dostali go liderzy
podziemnej "Solidarności" i działacze opozycyjnych ugrupowań.
Rozmowa z Ryszardem Bocianem,
wieloletnim działaczem KPN, który dostał z IPN tysiąc stron SB-eckich akt na
swój temat.
- Pana akta są kompletne?
- Nie całkiem. Brakuje akt operacyjnych czy donosów. Są za to chyba niemal
kompletne plany SB dotyczące sposobów i planów rozpracowania KPN i mnie,
sprawozdania z realizacji, a także spisywane niemal dzień po dniu pochodzące
już z końca lat 80. raporty z pracy agentów pokazujące wszystkie nasze kroki.
To siedem lat mojego życia od 1982 r. do początku lat 90. W innych aktach
wiedziałem notatkę na swój temat z 1961 lub 1962 r. Liczę, że IPN
skompletuje resztę.
- Kiedy skończyło się zainteresowanie SB?
- Obserwacja krakowskiego KPN pod kryptonimem "Konspiratorzy" odbywała się
niemal do dnia rozwiązania SB w maju 1990 r. i trwała jeszcze pod rządami
Mazowieckiego. Z kwietnia lub maja pochodzą pisane już ręcznie ostatnie
raporty dla centrali, a prowadzący SOR, czyli Sprawę Operacyjnego
Rozpracowania "Konspiratorzy" dotyczącą właśnie krakowskiej KPN (tu mieliśmy
duże szczęście, bo SOR warszawskiej grupy KPN nosił kryptonim "Oszuści")
Antoni Krzyszkowski dostał awans na kapitana, który w owym piśmie z maja
1990 r. podsumował sprawę i zamknął ją, ze względu na (cytuje z pamięci) na
zmianę sytuacji społeczno-politycznej.
- Po co Panu te akta?
- To mój psi obowiązek. Pięć milionów Niemców z byłego NRD, gdzie było 17
mln ludzi wystąpiło po swoje akta, a Instytut Gaucka skleja je nawet z
paseczków szerokości sznurówki. W Polsce wystąpiło po nie zaledwie 12
tysięcy osób z prawie 40-milionowego narodu.
- Zastanawiał się Pan dlaczego?
- Bo w Polsce wmówiono ludziom, że ten, co występuje po akta, to wariat.
Pięć milionów Niemców po prostu chciało wiedzieć.
- Kim Pan był w r. 1982?
- Zastępcą szefa Krakowskiego Okręgu KPN do spraw politycznych i poligrafii,
a pracowałem w Akademii Medycznej jako bibliotekarz. A właściwie byłym
bibliotekarzem, bo toczyła się wobec mnie sprawa karna na strajk w Akademii
po 13 grudnia 1981 i zostałem wylany.
- Czuł Pan, że interesuje się Panem SB?
- Czułem zawsze. Tu zresztą jest zdanie, którym SB oddaje mi honor. "Jest
dobrym konspiratorem".
- KPN prowadził działalność konspiracyjną. Agentom trudniej było przeniknąć
w wasze struktury?
- Byliśmy „ekstremistyczni”. Żądaliśmy niepodległej Polski bez sowieckich
wojsk i komunistycznych rządów i mówiliśmy to jasno. Poczytywano nas za
szaleńców. Nie mieliśmy wątpliwości, że byliśmy inwigilowani. Z początku
byliśmy potwornie przeszpiegowani. Jeden z przywódców i założyciel
krakowskiego KPN Krzysztof Gąsiorowski był od 1963 r., jak sam to napisał,
agentem SB.
- To jest w aktach?
- Nie w moich.
- Spotkał się Pan z nim?
- Spotkałem.
- Przyznał się?
- Tylko do tego, na co i tak są papiery.
- Czyli do czego?
- Przyznał, że brał pieniądze, przyznał się do swoich pseudonimów. Z
zachowanego dokumentu z 1980 r., które są w krakowskim IPN wynika, że był
trzeci na liście najlepiej opłacanych agentów. Jest dziś ciężko chorym
człowiekiem. Napisał zresztą takie oświadczenie, że wysłał go tam Nurt
Niepodległościowy. Taka organizacja, którą założył
Leszek
Moczulski, a należał do niej m.in. obecny szef publicznej telewizji
Jan Dworak. Moczulski powiedział, spytaj,
kto go dokładnie wysłał.
- Spytał Pan?
- Nie zdążyłem
- Leszek Moczulski też znalazł się na liście agentów SB, którą na wniosek
Sejmu w 1992 r. Antoni Macierewicz przestawił posłom.
- Leszek
Moczulski, jako pierwszy po powstaniu sądu lustracyjnego i przejęciu
akt SB przez IPN wystąpił o wyjaśnien ie tej sprawy. Proces trwa już piąty
rok.
- Ilu informatorów was otaczało?
- Z początku była tragedia. Było ich kilkunastu. Było ich więcej niż nas.
Niemal prowadzili nas przez Gąsiorowskiego, do chwili jego wykluczenia w
listopadzie 1983 r. Potem się wykruszali. Przeczytam fragment dokumentu "Aktualna
analiza sytuacji w KPN Okręg II" pochodzącego prawdopodobnie z listopada
1988 r.: "KPN jest organizacją skadrowaną, której ścisłe kierownictwo to
osoby sprawdzone w długoletniej działalności organizacyjnej, reprezentujące
zdecydowanie antysocjalistyczne i antyradzieckie poglądy, zdesperowane w
swojej działalności. (...) Hermetyczność gremium kierowniczego struktury,
nabyte doświadczenie w długoletniej działalności, uzyskiwane korzyści
materialne, możliwość wyjazdu, uzyskania azylu politycznego nie pozwala
praktycznie na pozyskiwanie z tych kręgów źródeł informacji, a brak
możliwości represyjnych w stosunkach do całego środowiska ogranicza w
znacznym stopniu pozyskiwanie nowych źródeł nawet z obrzeża".
- Był jeszcze ktoś tak ważny jak Gąsiorowski?
- Z moich akt to nie wynika, ale proszę pamiętać, że był Inspektorat II,
specjalny wydział zajmujący się prowadzeniem najwartościowszej agentury, a
przede wszystkim liderów podziemnych ugrupowań. W moich papierach znalazła
się jedna zabłąkana karta z tego wydziału.
- Rozszyfrował Pan, kim byli pozostali donosiciele?
- Kilku się domyślam, ale ich nazwisk nie powiem. W tych sprawach trzeba być
ostrożnym. Wystąpiłem o ich deanonimizację, czyli ujawnienie nazwisk. Czekam.
- Byli wśród nich Pana przyjaciele?
- Może nie przyjaciele, albo bardzo bliscy mi ludzie. Nikt z rodziny. Na
szczęście nikt oprócz Gąsiorowskiego z kierownictwa. Roli wielu domyślaliśmy
się. Mówią o tym sami w swoich raportach. Np., że agent manewrowy "Winiarski"
został odsunięty po jakiejś wpadce. Zresztą po pewnym czasie sam już miał
dość tej nieufności i uchylał się od pracy.
- Może jego rola tylko z dzisiejszej perspektywy wydaje się Panu taka
oczywista. Rzeczywiście byliście tacy podejrzliwi?
- Bardzo. W aktach jest zresztą takie zdanie, że wszyscy trzej członkowie
kierownictwa, to jest Gąsiorowski, Łenyk i Bocian podejrzewają się nawzajem,
że są agentami SB.
- Z tych raportów można poznać motywację agentów?
- Jeżeli chodzi o Gąsiorowskiego to syn bohatera narodowego, oficera Kedywu
zamordowanego w 1945 r. Brat matki był założycielem ZWZ i AK oraz
organizacji Orła Białego na południu Polski. On sam dostał w wieku 18 lat
wyrok śmierci. Był wtedy maturzystą. Dlaczego poszedł na współpracę? Nie
wiem. On sam mówi tylko tyle, ile zdołamy udowodnić.
- Inni? Byli jacyś ideowcy.
- Z akt nie wynika to bezpośrednio. Część na pewno robiła to dla pieniędzy.
Istnieje dokumentacja według której, mówimy już w ogóle o krakowskiej
agenturze, jakiś student zarabiał miesięcznie 35 000 zł, Lesław Maleszka ok.
30 000, a Gąsiorowski ponad 20 000 zł. To była mniej więcej pensja asystenta
na uczelni. To nie były wielkie kokosy. A to byli rekordziści.
- Rozmawiał Pan z innymi, których podejrzewa, że byli donosicielami?
- Nie. Unikają mnie. Nie ma mam zresztą stuprocentowej pewności.
- Gdy Pan będzie miał stuprocentową pewność, pójdzie Pan do nich, spyta
dlaczego?
- Dam im szansę, aby wszystko powiedzieli, przyznali się zanim zacznę mówić.
- Po co?
- Dla nich może to być ważniejsze niż dla mnie. Nie wiem, jak można z tym
żyć. Jestem już starym człowiekiem i sam nie jestem aniołem, ale pewnych
spraw nie jestem w stanie zrozumieć. Rozumiałem chłopaków, którzy nie
rozliczali się z bibuły. Mogę zrozumieć złodzieja, ale nie donosiciela.
Nawet tego "Winiarskiego", który próbował się im wymykać.
- Jak potoczyły się jego losy?
- Jest chory. Bierze emeryturę, ale nie ubecką. Zresztą zostawmy to. Czy ja
się mam przejmować ubekami i ich agentami. Ja się przejmuję swoimi kolegami,
którzy są bez pracy. Jak Edward Postawa, najlepszy drukarz jakiego znałem,
człowiek, który nigdy nie zawiódł, a zawsze ryzykował wyrok, który przez
pięć lat miał drukarnię we własnym mieszkaniu. Od 10 lat jest bez pracy, a
ja się mam przejmować agentami?
- Agenci potrafili zdezorganizować waszą działalność?
- Potrafili. Na przykład w 1983 doprowadzili do tego, że Zygmunt Łenyk,
który świeżo opuścił więzienie i Krzysztof Gzdyl postanowili wykluczyć z KPN
Gąsiorowskiego i Bociana. Gąsiorowskiego wiadomo, już wtedy podejrzewaliśmy
go, a wkrótce został usunięty z KPN, ale ja padłem ofiarą prowokacji.
Wróciłem wiele miesięcy później.
- Mieliście podsłuchy?
- Tak. Na telefonach i w mieszkaniach tzw. PP czyli podsłuch pokojowy.
Miałem obydwa. Telefon założyła mi zresztą milicja. W 1986 r. ogłoszono w
gazetach, że Wojewódzki Urząd Spraw Wewnętrznych postanowił oddać
kilkadziesiąt numerów dla najdłużej oczekujących obywateli. I tak m.in.
Handzlik i Bocian dostali telefony. Swój obwiązałem dwoma poduszkami i
zabroniłem z niego dzwonić. Przez wiele lat prowadziliśmy z żoną
korespondencję na karteczkach i wszystko miało swój kryptonim.
- Poznał Pan z tych papierów drugą stronę? Na przykład kapitana
Krzyszkowskiego. Widział Pan go po 1990 r.
- Zniknął. Wyjechał z Krakowa.
- Wcześniej spotykał go Pan?
- Tak Antoni Krzyszkowski, najpierw podporucznik, potem porucznik, a w końcu
kapitan, a wszystkie te awanse za pracę nad KPN, przesłuchiwał nas osobiście.
Zachowywał się paskudnie. Był to tak zwany zły ubek. Straszył, że coś złego
może spotkać rodzinę, dzieci. To było, przyznaję dużym obciążeniem.
- Były jakieś próby fizycznych rozpraw?
- Były, choć o wszystkich podejrzeniach nie chcę mówić, żeby wychodzić na
człowieka, który tworzy jakieś legendy, tym bardziej, że tych papierach nie
ma oczywiście śladu takich przedsięwzięć. Miałem dużo szczęścia.
- Co Pana najbardziej uderzyło w tym tysiącu stron.
- Jedna kartka. Notatka do naczelnika wydziału III biura C, czyli archiwum
Ministerstwa Spraw Wewnętrznych z 3 października 1989 r. z treścią: "W
załączeniu przesyłam karty E [ewidencyjne - przyp. redakcji], 16 osób
których materiały zostały komisyjnie zniszczone". W tym moja. A mimo
wszystko zostało tych tysiąc stron.
- Przestraszyły Pana te papiery?
- Nie. Choć, gdybym mógł przypuszczać, że oni wszystko niemal będą wiedzieć,
chyba bym się nie odważył.
- Lustracja w Polsce jest potrzebna?
- Przecież to jest nasza historia. Tego się nie da ukryć.
Rozmawiał: Maciej Kwaśniewski
zobacz takze:
oswiadczenie IPN
|