Ucieczki oficerów LWP w latach 1948-1990 |
W ciągu bez mała pół wieku "demokracji ludowej" zbiegło z polskiej armii do państw zachodnich 52 oficerów, 5 chorążych i 4 podchorążych ze szkoły lotniczej w Dęblinie, u progu oficerskich nominacji. W sumie 61 wojskowych z kilkudziesięciotysięcznego korpusu oficerskiego, jeśli zaliczyć do tej grupy uprowadzających samoloty chorążych lotnictwa.1
Liczba to nie imponująca wobec tysięcy osób cywilnych, które w tych latach rezygnowały z powrotu do kraju, po legalnym na ogół wyjeździe za granicę. Oficerom takie okazje zdarzały się rzadko, gdyż jeśli wyjeżdżali - to głównie do państw Układu Warszawskiego, w których o azyl raczej się nie starano. Ponadto nielegalne pozostanie za granicą osoby cywilnej rzadko kiedy pociągało za sobą daleko idące konsekwencje karne. Każda natomiast ucieczka oficera traktowana była jako dezercja, zdrada ojczyzny i zdrada tajemnic wojskowych; dotkliwe kary ponosiły również rodziny, przełożeni i współtowarzysze wojskowego uciekiniera.
Oficerowie, gdy znaleźli się za granicą, nie musieli zamiatać ulic czy otwierać drzwiczek samochodów, nim uzyskali zgodę na pobyt w danym kraju i względnie stałe zajęcie. Każdym oficerem od pierwszych godzin pobytu zajmowały się służby specjalne, głównie amerykańskie, które w owym czasie uzyskiwały wiadomości o wojskach Układu Warszawskiego jedynie ze źródeł nielegalnych. Wprawdzie w większości przypadków informacje udzielane przez uciekinierów dotyczyły tylko oddziałów, z których pochodzili, ale ponieważ uciekano ze wszystkich armii Układu, nietrudno było z podobnych klocków złożyć obraz całej obronności "Wschodu". Dzięki temu właśnie Instytut Badań Strategicznych w Londynie mógł od 1952 r. wydawać roczniki "Military Balance", informujące z zadziwiającą dokładnością o liczebności, organizacji, dyslokacji i uzbrojeniu wojsk w każdym z państw Układu Warszawskiego, choć w państwach tych dane tego rodzaju stanowiły ścisłą tajemnicę.
Lotnicy
Skrajnemu ryzyku, z jakim związana była próba ucieczki, towarzyszyła skrajna desperacja. Byłem gotów strzelać do swoich kolegów, nie miałem powrotu, musiałem dolecieć albo zginąć - to słowa pilota ppor. Franciszka Jaźwińskiego, który w maju 1953 r. uprowadził samolot na Bornholm (jesienią 1997 r., gdy był w Polsce, udzielił wywiadu "Gazecie Wyborczej")2. Miał zresztą za sobą dramatyczne przykłady. W 1951 r., po nieudanej próbie uprowadzenia samolotu, został rozstrzelany podoficer z Oficerskiej Szkoły Lotniczej w Dęblinie. W 1952 r. to samo spotkało instruktora w tejże szkole, ppor. Edwarda Pytko; gdy uciekał samolotem do Niemiec Zachodnich, przechwycili go nad terytorium NRD lotnicy radzieccy, zmusili do lądowania i wydali władzom polskim.3
Zdarzali się uciekinierzy, dostarczający informacji szczególnie trudno dostępnych dla zachodnich wywiadów lub dysponujący rozległą wiedzą o sprawach wojskowych.
Do tych pierwszych należał ppor. pilot Franciszek Jarecki. 5 marca 1953 r., w dniu śmierci Stalina (o czym zapewne dowiedział się już za granicą), uprowadził na Bornholm "MiGa-15", samolot odrzutowy radzieckiej konstrukcji, jeden z nielicznych wówczas w Polsce egzemplarzy przekazanych nam do celów szkoleniowych. Duńczycy maszynę zwrócili po kilku tygodniach ze śladami odlewów gipsowych. Pilot, po otrzymaniu w Londynie Krzyża Zasługi z Mieczami z rąk gen. Andersa, został przewieziony do USA, gdzie przyjął go prezydent Eisenhower. Otrzymał 50 tys. dolarów i obywatelstwo bez przepisanych siedmiu lat pobytu, "usynowił" go jeden z kongresmanów polskiego pochodzenia.
*
Psychoza, jaka ogarnęła kierownictwo MON po uprowadzeniu w 1953 roku dwóch bojowych samolotów odrzutowych w odstępie dwóch zaledwie miesięcy (Jarecki - Jaźwiński), spowodowała wyjątkową aktywność organów bezpieczeństwa w wojskach lotniczych.
1 czerwca 1953 r. szef Głównego Zarządu Informacji w obszernym rozkazie skierowanym do wszystkich podwładnych polecał szczególną uwagę zwrócić na rozpoznanie oblicza moralno-politycznego pilotów posiadających krewnych w krajach kapitalistycznych, skompromitowane rodziny, przejawiających negatywne nastroje, utrzymujących podejrzane kontakty i mających nieskrystalizowane poglądy polityczne (.) Zacieśnić współpracę z miejscowymi organami bezpieczeństwa publicznego w celu zorganizowania pracy agenturalno-operacyjnej w otoczeniu (.) Więcej wysiłków włożyć w wszechstronne rozpoznanie podchorążych oficerskich szkół lotniczych. W ślad za tym ukazał się rozkaz ministra bezpieczeństwa (nr 23 z 2.06.53) nakazujący postawić przed całym aparatem bezpieczeństwa publicznego jako szczególnie ważne i pilne zadanie wzmocnienie pracy nad ochroną jednostek WP przed rozkładową działalnością ze strony wrogich ośrodków i elementów z zewnątrz.4 Polecono też wojewódzkim organom bezpieczeństwa, aby kandydatów do oficerskich szkół lotniczych sprawdzać tak, jak kandydatów do pracy w Urzędzie Bezpieczeństwa.
Oba te rozkazy, zaostrzające "opiekę agenturalną" nad pilotami i kandydatami na pilotów do granic wynaturzenia, wywołały w pułkach lotniczych i wśród podchorążych takie napięcia personalne, że - jako przynoszące więcej szkody niż pożytku - zostały w marcu 1955 r. uchylone, a w gruncie rzeczy przekształcone w inną formę inwigilacji i nadzoru. Fakty masowych werbunków wśród pilotów w celu zapobieżenia zdradzie ojczyzny - stwierdzał szef Głównego Zarządu Informacji w rozkazie podsumowującym wyniki działalności agenturalnej w wojskach lotniczych - nie przyczyniły się do zwalczania wrogiej działalności, lecz wręcz odwrotnie, spowodowały nieufność, atmosferę podejrzliwości i donosicielstwa wśród składu osobowego (.) rozbijały jedność kolektywu. Rozkaz wskazywał na bezcelowość metod stosowanych w środowisku pilotów przez organy kontrwywiadu (inwigilacja, śledzenie osób kontaktujących się z pilotami, kontrola korespondencji itp.) i kończył się zaleceniem: Rozkazuję (.) wzmóc pracę agenturalną na odcinku wykrywania faktów zdrady Ojczyzny i zapobiegania im, jednak nie przez masowe werbunki, lecz drogą organizacji głębokiej agenturalnej pracy i stosowania celowych organizacyjnych przedsięwzięć.5
Jednakże ani "głęboka agentura", ani "celowe przedsięwzięcia" nie zapobiegły kolejnym ucieczkom. Już w 1956 r., w nocy z 27 na 28 lipca, czterej elewi z 6. Eskadry Szkolnej w Dęblinie (notabene wszyscy członkowie partii) uprowadzili dwa samoloty treningowe "Jak-18" i przeleciawszy bez przeszkód nad południową częścią Polski oraz Czechosłowacją, wylądowali na dwóch prowizorycznych lotniskach w niewielkiej odległości od Wiednia. Godna podziwu była ich umiejętność nocnego pilotażu, ale sąd wojskowy nie potraktował tego jako wyczynu sportowego: podchorążych skazano na śmierć.
*
Lata 1957-1958 (po "odwilżowym" październiku 1956 r.) obfitowały w ucieczki. W tym czasie dwóch oficerów zbiegło, a dziesięciu odmówiło powrotu do kraju znalazłszy się za granicą po uzyskaniu zezwolenia na krótkotrwały wyjazd bądź z tytułu pełnionych obowiązków służbowych. Wśród tych dziesięciu było dziewięciu oficerów wywiadu pełniących służbę - co w owych czasach nie było niczym niezwykłym - w różnych instytucjach cywilnych (np. dyrektor Centralnego Zarządu "Orbisu"). Wypadkiem szczególnym był tu mjr Józef Bryn, drugi sekretarz ambasady polskiej w Japonii, który w 1958 r., nikogo o tym nie informując, znalazł się w USA. Skazany za dezercję na karę śmierci, po upływie roku objawił się w Polsce oświadczając, że odurzony zastrzykiem ocknął się w bazie amerykańskiej na Okinawie, że chciano go wykorzystać do współpracy z CIA, ale odmówił i korzystając z okazji - powrócił do swojej ojczyzny. Uznano to jednak za wersję wymyśloną przez CIA po to, aby mieć w Polsce "swojego człowieka"; Bryn uzyskał tyle, że wyrok śmierci zmieniono mu na dożywocie, potem na 25 lat i w więzieniu w Bytomiu zmarł w 1978 r.
Szczególnie cennym uciekinierem był płk Paweł Monat, szef wydziału ataszatów wojskowych w 2. Zarządzie (wywiadowczym) Sztabu Generalnego, poprzednio attaché wojskowy w Waszyngtonie. Dysponował nie tylko rozległą wiedzą o działalności polskiego wywiadu, ale i rozeznaniem w środowisku rządzących; jego żona była przybraną córką czy wychowanką ówczesnego przewodniczącego Rady Państwa, Aleksandra Zawadzkiego. W czerwcu 1959 r., zaopatrzony w paszporty dyplomatyczne, wyjechał legalnie z żoną i trzynastoletnim synem do Wiednia, by w tydzień później, już nielegalnie, znaleźć się w USA. Po drodze do austriackiej stolicy zatrzymał się na jeden dzień w Pradze, gdzie spotkał się z ppłk. Tislerem, czeskim attaché wojskowym w Waszyngtonie z tych samych co Monat czasów. Wkrótce potem Tisler również zbiegł do USA6. Przypuszczalnie już wówczas obaj współpracowali z wywiadem amerykańskim. W ocenie sądu skazującego Monata na karę śmierci, zdrada spowodowała olbrzymie szkody w dziedzinie wojskowej i politycznej i stwarza poważne trudności w pracy operacyjnej naszych organów wywiadowczych.
Kolejne nasilenie ucieczek miało miejsce w latach 1981-1982. Listę dwunastu wówczas zbiegłych otworzył mjr Jerzy Sumiński, oficer kontrwywiadu wojskowego; w marcu 1981 r. wyjechał do Stanów Zjednoczonych z paszportem dyplomatycznym w "misji specjalnej" i z miejsca zwrócił się o azyl polityczny, udzielając bynajmniej nie dezinformujących (jak to być miało) informacji o organizacji polskich służb specjalnych oraz rezydentach polskiego wywiadu w USA. W kraju rychło dowiedziano się o tym i już 7 lutego 1982 r. skazano go (zaocznie oczywiście) na śmierć. Z kolei 11 sierpnia 1981 r. pozostał w RFN emerytowany generał Leon Dubicki, a 8 listopada opuścił Polskę szef Oddziału Planowania Operacyjnego w Zarządzie Operacyjnym Sztabu Generalnego, płk Ryszard Kukliński.
We wrześniu 1981 r. pożegnał się z krajem płk Włodzimierz Ostaszewicz, były zastępca szefa wywiadu ds. informacji; później, jako szef Biura Pełnomocnika Sztabu Generalnego ds. Specjalnych, uczestniczył w Wiedniu w negocjacjach rozbrojeniowych NATO-Układ Warszawski. Wyjechał z rodziną, z paszportami dyplomatycznymi, na urlop do Jugosławii, a stamtąd przez Anglię do Kanady, gdzie od pewnego czasu mieszkała jego córka z kanadyjskim mężem (po tym "haniebnym" dla polskiego oficera aliansie postanowiono zwolnić Ostaszewicza z wojska).
Z tych dwóch lat warto odnotować jeszcze ucieczkę trzech chorążych z 2. eskadry lotnictwa transportowego w Krakowie: pilota, nawigatora i mechanika. Ten zgrany team na prima aprilis (1 kwietnia 1982 r.) załadował swoje żony i dzieci z dobytkiem osobistym do samolotu transportowego "An-2" i przeleciawszy bez przeszkód nad terytorium Czechosłowacji, wylądował w Wiedniu. Uzyskanie azylu politycznego, w czasie gdy trwał jeszcze w Polsce stan wojenny, nie stanowiło problemu.
W porównaniu z wymienionymi reszta to "płotki", lecz jeden wart jest wzmianki, a to ze względu na pomysłowy sposób ucieczki. Był to oficer łączności z Bydgoszczy, oddelegowany na Spitsbergen do obsługi tamtejszej stacji doświadczalnej Polskiej Akademii Nauk. W sierpniu 1982 r. przyleciał do nich śmigłowcem norweski gubernator, a gdy miał wrócić, tuż przed odlotem, gdy silnik był już w ruchu, podbiegł do niego ów oficer z błagalną prośbą o zabranie do Oslo, gdzie czeka na niego umierająca matka. Miejsce było, odleciał więc bez problemu z niczego nie podejrzewającym Norwegiem i - "przepadł bez wieści". Jak wynika z materiałów prokuratury, jego matka od dwóch lat już nie żyła.
Rekordowy był rok 1989, w którym zdezerterowało dziesięciu oficerów w ciągu siedmiu miesięcy: czterech wyjechało turystycznie do RFN i nie powróciło, czterech do tego kraju zbiegło, a dwóch pojechało bez zgody przełożonych do Austrii i tam pozostało. Nie było jednak wśród nich postaci znaczących w systemie obronnym państwa: pięciu lekarzy z pomniejszych garnizonów, kierownik klubu żołnierskiego ze Słupska, technik z Zegrza, inny z Poznania, oficer finansowy z Wrocławia - większość w stopniu podporuczników i poruczników; jeden tylko podpułkownik, łącznościowiec z krakowskiej 6. Brygady Powietrzno-Desantowej.
Tak więc na 61 oficerów oskarżonych o dezercję, 35 dokonało tego czynu w ciągu pięciu lat (1957-1958, 1981-1982, 1989 r.). Ani jednej ucieczki nie odnotowano natomiast w okresie od 1969 do 1980 r. - po czystkach, jakie odbyły się w wojsku w latach 1967-1968.
*
Uciekali oficerowie różnych rodzajów wojsk, z różnych instytucji wojskowych. Nie było jednak ani jednej dezercji oficera marynarki wojennej (w przeciwieństwie do licznych ucieczek szeregowych marynarzy z okrętów wojennych) i żadnego z aparatu politycznego wojska. Najczęściej uciekali lotnicy - zbiegło ich dziewiętnastu; oni też byli najkosztowniejsi: uprowadzili dwanaście samolotów. Miejsce drugie zajmuje dwunastu oficerów wywiadu - ci mieli najwięcej okazji do pozostawania na Zachodzie bez ryzyka nielegalnego przekraczania granicy. Po nich plasują się lekarze - zbiegło ich dziesięciu poczynając od 1981 r. (przedtem nie uciekali).
Na ucieczkę decydowali się przeważnie oficerowie młodzi, nie przekraczający trzydziestu lat, w stopniu od podporucznika do kapitana. Ale było też dwóch generałów i pięciu pułkowników.
Z generałów pierwszy był Izydor Modelski, wiceminister obrony w rządzie londyńskim; w 1946 r. przyjechał do Polski, objął stanowisko attaché wojskowego w Waszyngtonie, a w listopadzie 1948 r. odmówił powrotu do kraju. Drugim był Leon Dubicki, zastępca szefa Biura Studiów MON w latach 1963-1967; w 1981 r. zbiegł, a ściślej - z przepustką wydaną przez polskiego attaché wojskowego w NRD (zapewne za zgodą niemieckich władz wojskowych) przejechał ze wschodniego Berlina do zachodniego i zwrócił się o azyl. Pochodził z rodziny polskiej osiadłej w Rosji i tam też się urodził. W 1943 r., będąc oficerem Armii Czerwonej, został skierowany do tworzącej się w ZSRR dywizji Berlinga. Obywatelstwo polskie uzyskał w połowie lat pięćdziesiątych, po ożenieniu się z Polką. W 1970 r. został z wojska zwolniony ze względu na stan zdrowia.
Obu generałów skazano na 12 lat więzienia, z tym że wyrok na Dubickiego został w 1996 r. uchylony z powodu małej szkodliwości czynu. Przyjeżdżał dwukrotnie na krótko do Polski, w trakcie postępowania sądowego i po uchyleniu wyroku. 6 marca 1998 r. został zamordowany przez umysłowo chorą kobietę, Polkę, z którą zamieszkał w Berlinie.
Pułkownicy to wspomniani Paweł Monat, Ryszard Kukliński i Włodzimierz Ostaszewicz oraz Władysław Tykociński (szef Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie Zachodnim) i Klemens Nussbaum (zastępca kierownika studium wojskowego w Politechnice Warszawskiej). Tykociński w maju 1965 r. "przeniósł się" z Berlina do USA; tam dwa lata później zmarł w hotelu, w niezbyt jasnych okolicznościach. Nussbaum w 1968 r. wyjechał z rodziną na urlop do Jugosławii, zaproszony przez polskiego attaché wojskowego, i stamtąd, choć nie bez trudu, przez Włochy przedostał się do Izraela. W tym wypadku sensacją było to, że jego katolicka żona była przewodniczącą Ligi Kobiet, członkiem Rady Państwa i chyba członkiem Komitetu Centralnego PZPR. W Izraelu przeszła na judaizm.
Represje
Do 1969 roku uciekinierów wojskowych z reguły skazywano na śmierć, choć wyrok był niewykonalny, jako że żadne państwo spoza obozu socjalistycznego zbiegłych "zza kurtyny" nie zwracało. Po dziesięcioletniej przerwie w latach siedemdziesiątych, w 1982 r. dwie osoby skazano na śmierć za ucieczki w 1981 r.: wspomnianego mjr. Sumińskiego z kontrwywiadu i płk. Kuklińskiego. Od tego czasu wyroków śmierci nie orzekano. Karą "wzorcową" (wciąż zaoczną) było 15 lat więzienia (czasem 10) i takie zastosowano jeszcze dwukrotnie, nawet w ostatnim roku PRL: na 15 lat skazano porucznika służby finansowej z Wrocławia za ucieczkę do RFN; na 10 lat - lekarza wojskowego z Głogowa za to, że bez zgody przełożonych wyjechał do Austrii i stamtąd nie powrócił. W tymże 1989 r. pozostałych uciekinierów potraktowano ulgowo, skazując na 5 lat więzienia z utratą praw obywatelskich na tyleż lat.
A zatem, w latach 1948-1989 za ucieczki poza granice kraju orzeczono wobec oficerów 29 wyroków śmierci, 21 kar więzienia od dziesięciu do piętnastu lat i 9 - od pięciu do ośmiu lat. Jeszcze w 1990 r. dwóch oficerów nie powróciło z zagranicznej wycieczki: wykładowca w wojskowym liceum muzycznym z Gdańska i inżynier obsługujący stację radiolokacyjną na Wybrzeżu. Nad nimi sąd już się nie odbył.
Zmianę w sposobie ucieczek spowodował październik 1956 roku, po którym rozluźniły się nieco rygory ograniczające wyjazdy za strzeżoną jak mur więzienny granicę. Do tego czasu (poza szczególnym wypadkiem gen. Modelskiego) uciekali wyłącznie przelatujący ponad granicami piloci. Później również się to zdarzało, w większości przypadków jednak uciekinierzy wojskowi - podobnie jak cywilni - rezygnowali z powrotu przy okazji legalnego wyjazdu.
Zmianą podstawową była rezygnacja z zasady odpowiedzialności zbiorowej. Do 1957 r. za ucieczkę oficera kary ponosili jego przełożeni, bliscy koledzy, nawet podwładni żołnierze. Po ucieczce w 1949 r. pilota Arkadiusza Korobczyńskiego z eskadry lotniczej marynarki wojennej aresztowano dowódcę eskadry (kmdr. Aleksandra Majewskiego) oraz dowódcę klucza w tej eskadrze (por. Antoniego Isakowskiego), przeprowadzono czystkę wśród personelu jednostki, wreszcie kary dyscyplinarne ponieśli oficerowie kontrwywiadu za brak nadzoru nad pilotami. Gdy zbiegł Jaźwiński (w 1953 r.), numer 41 jego pułku w Malborku skreślono z ewidencji oddziałów lotniczych. Dowódca pułku i jego zastępcy zostali przeniesieni na niższe stanowiska, a lotników rozproszono po różnych tzw. leśnych garnizonach, z dala od Wybrzeża, nie zważając na to, że jako nieliczni wówczas umieli pilotować samoloty odrzutowe. Kary dyscyplinarne objęły zamiataczy hangaru, w którym stał samolot Jaźwińskiego. Ale najbardziej dotkliwe konsekwencje ponieśli dowódcy trzech eskadr 41. pułku: skazano ich na 12 lat więzienia, "udowadniając" (znanymi dziś metodami) pomoc koledze w ucieczce oraz zamiar uprowadzenia innych jeszcze samolotów. Wypuszczono ich w 1956 r., lecz zrehabilitowano tylko jednego; dwóm, po skróceniu kary, nie cofnięto oskarżeń i zwolnionych warunkowo przeniesiono do rezerwy. Dopiero w 1993 r. uniewinniono ostatniego pozostałego przy życiu z tej trójki.
Począwszy od 1957 r. wyroki sądowe dotyczyły wyłącznie uciekinierów. Odpowiedzialnych - nazwijmy to - moralnie karano dyscyplinarnie, ostrzeżeniem, rzadko przeniesieniem na niższe stanowisko. Do końca natomiast karze więzienia towarzyszyło pozbawienie praw obywatelskich, co dotkliwie odczuwały pozostawione w kraju rodziny. Na przykład, gdy zbiegł gen. Dubicki, przeprowadzono drobiazgową rewizję w jego mieszkaniu oraz w mieszkaniach syna i córki. U Dubickiego komornik zajął mienie wraz z kosztownościami należącymi do żony, a całej rodzinie zablokowano konta w banku. Syn i córka musieli udowodnić przed sądem, że ich mieszkania i pozostałe mienie zostało nabyte za własne pieniądze, a oszczędności odłożone z własnych środków finansowych. Znajdowali się też gorliwcy, którzy z osobistej już inicjatywy na wszelki wypadek usuwali żony uciekinierów z pracy. Dzieci w szkole czuły się jak pod pręgierzem. Tak więc konsekwencje materialne, jak również moralne (te ostatnie szczególnie dotkliwe do 1956 r.) - ponosiły rodziny w każdym okresie PRL.
Motywy i losy
Jakie były pobudki ucieczek oficerów, ludzi należących przecież do tej części społeczeństwa, na której ustrój miał się opierać?
W wywiadach udzielanych bezpośrednio po ucieczce wielu oświadczało, że ciążył im gorset ustrojowy, a także nie mogli znieść natrętnej ingerencji Rosjan w sprawy wojska polskiego. Ale nie wchodziły tu w grę prześladowania polityczne, nie była też argumentem chęć poprawy sytuacji życiowej. Zapytany o to ppor. Jaźwiński powiedział wprawdzie we wspomnianym wywiadzie, że w wojsku czuł się niepewnie (wystarczy, że powiesz jedno słowo i cała kariera wali się jak domek z kart), dodał jednak, że jego pragnieniem była służba w legendarnym Kościuszkowskim Dywizjonie 303, o którym coś się zapewne naczytał, nie wiedział tylko, że dywizjon ten został rozwiązany w 1946 r.
Przed Jaźwińskim ppor. Korobczyński, obywatel radziecki, lecz Polak z pochodzenia, skierowany w 1944 r. do 2. Armii WP, zbiegł samolotem do Szwecji, ponieważ miano go odesłać z powrotem do Armii Czerwonej, podczas gdy cała jego rodzina wkrótce po wojnie ewakuowała się z Ukrainy do Polski. Porywem miłości z kolei uzasadniał ucieczkę por. Bogdan Kożuchowski, pilot 31. pułku myśliwskiego w Łasku: jesienią 1957 r. tak go zauroczyła poznana przypadkowo Szwedka, że zdecydował się na porwanie samolotu, byle tylko połączyć się z ukochaną w jej ojczyźnie (sąd, skazując go na karę śmierci, obwiniał go o współpracę z obcym wywiadem). Niektórym znów do tego stopnia zaciążyły stosunki rodzinne, że zapragnęli, aby granica rozdzieliła ich z domem. Inni w ucieczce widzieli ratunek przed karą, jaka mogła ich czekać za popełniony czyn (wśród tych byli zapewne agenci obcego wywiadu, aczkolwiek o szpiegostwo oskarżano uciekinierów w nielicznych przypadkach). Byli i tacy, którzy chcieli po prostu przeżyć Wielką Przygodę.
Uzasadnieniem dość oryginalnym posłużył się gen. Dubicki. Wiosną 1981 r. - napisał do mnie z Niemiec wkrótce po zmianie w Polsce ustroju - moi przyjaciele donieśli, że po wprowadzeniu stanu wojennego będę pierwszą ofiarą Wojciecha, do załatwienia w sposób ostateczny. Chciałem więc do ZSRR, ale to ułatwiłoby Wojtusiowi realizację zamiaru przy pomocy radzieckiej, bo był protegowanym ich służb specjalnych. Postanowiłem więc szukać schronienia na Zachodzie. Trzeba tu jednak wyjaśnić, że gdy uciekał, od jedenastu już lat był poza wojskiem, na emeryturze i raczej nie miał znaczenia, jakie sobie przypisywał. Cierpiał na encefalopatię, pourazowe uszkodzenie mózgu, które powodowało - posłużę się tu definicją encyklopedyczną - zmiany wpływające na zachowanie emocjonalne bez naruszenia sprawności intelektualnej.
*
Jakie były losy tych ludzi po ucieczce?7
Przede wszystkim należy zaznaczyć, że choć wszyscy prawie uciekinierzy w stopniach oficerskich poddawani byli przesłuchaniom amerykańskich służb wywiadowczych (w niektórych wypadkach, np. w Szwecji, lokalnych służb specjalnych), to jednak nikogo nie zmuszano do współpracy stałej. Np. por. Jaźwiński, po niezbyt szczęśliwym lądowaniu na Bornholmie (nie mogąc znaleźć lotniska, na ostatnich litrach paliwa siadł na polu i kołując rozbił samolot), po udekorowaniu w Londynie takim samym jak jego poprzednik (Jarecki) krzyżem zasługi i przewiezieniem do USA, występował tam jako "gość" amerykańskich sił powietrznych. Nie zaproszono go wprawdzie do Białego Domu i nie otrzymał takiej jak Jarecki nagrody pieniężnej, ale stał się "atrakcją sezonu". Oglądał siebie na okładkach magazynów ilustrowanych, obwożono go po Ameryce na spotkania, zwiedzał bazy lotnicze, latał na wojskowych samolotach odrzutowych. Trzy lata przesłużył w US Air Force, ale stałej współpracy z CIA odmówił. Dwadzieścia dwa lata pracował w lotnictwie cywilnym (bez prawa do latania do państw Układu Warszawskiego), po czym przeszedł na emeryturę.8
Wielu jednak współpracę z wywiadem amerykańskim podejmowało ze względów chociażby materialnych. Przed podpisaniem stałego kontraktu byli poddawani skrupulatnym, wszechstronnym sprawdzianom.
Wśród tych, którzy znaleźli się w USA, typową drogę przeszedł mjr Ryszard Obacz, instruktor i pilot doświadczalny. 10 lipca 1963 r., będąc na poligonie lotniczym w Nadarzycach, samolotem treningowym "Bies" przeleciał do Berlina z żoną i dwoma nieletnimi synami. Po dość skomplikowanym lądowaniu na lotnisku Tempelhof w Berlinie Zachodnim (pasy startowe były zajęte, a na trawiaste pobocze wyszło akurat stado baranów), pojawił się natychmiast samochód z napisem "Follow me". Gdy dokołował na wskazane miejsce, powitał majora amerykański komendant lotniska wraz z rezydentem CIA. Całą rodzinę sfotografowano i wkrótce potem odbyła się naprędce zorganizowana konferencja prasowa (z zastrzeżeniem, że nie wolno źle mówić o Związku Radzieckim). Tego samego dnia przebranych w mundury US Army przewieziono do Frankfurtu nad Menem. Tam, w willi przeznaczonej dla wyróżnionych uciekinierów, pozostawali pół roku pod "opieką" służb specjalnych. W tym czasie major wypełniał przeróżne formularze, odpowiadał na mnóstwo pytań, wyjaśniał szczegóły swojej biografii. Był przesłuchiwany przez przedstawicieli wywiadów - niemieckiego, brytyjskiego, francuskiego, izraelskiego i przede wszystkim amerykańskiego.9 Wożono go do różnych miejscowości w Nadrenii i Szwarcwaldzie, organizowano spotkania. Płacono mu - jak to określił - "za słowa", a pieniądze przydały się później na urządzenie domu w USA. Ale rozrywek nie było zbyt wiele, skoro wspominał po latach: Któregoś weekendu zaproszono nas do chińskiej restauracji na obiad. Posiłek ów był dla całej rodziny wyjątkowym wydarzeniem.10
W styczniu 1964 r. przewieziono Obaczów do USA kanadyjskim samolotem transportowym; na liście pokładowej figurowali pod nazwiskiem Lott. Dwa miesiące przebywali na farmie w stanie Maryland, 130 km od Waszyngtonu, gdzie mieszkało jakieś małżeństwo. Później przemieszczono ich do hotelu w waszyngtońskiej dzielnicy Arlington, gdzie po pewnym czasie nabyli dom. W dzielnicy tej mieszkało wielu uciekinierów zatrudnianych przez amerykańskie służby specjalne, nie tylko z Europy.
Wszyscy decydujący się na współpracę z Defense Intelligence Agency byli przesłuchiwani przez Selective Service, z wykrywaczem kłamstw włącznie; porównywano różne źródła informacji na ich temat. Nieprzydatnych przekazywano do Junk Service (do wyrzucenia), która pomagała im się jakoś urządzić. Nad tymi, których uznawano za przydatnych, opiekę przejmowała Defense Intelligence Service (odpowiednik wojskowego kontrwywiadu). Wstępem było podpisanie zobowiązania nazywanego (przez podpisujących) "dokumentem dyskryminacyjnym": wszelka korespondencja od nich mogła wychodzić tylko w otwartych kopertach (podlegała kontroli DIS); listy do nich były kierowane wyłącznie na adres kontaktowy, rozmowy telefoniczne mogli prowadzić tylko przez telefon kontaktowy. Poruszanie się poza miejscem przebywania, zresztą bardzo ograniczone, wymagało zezwolenia DIS. To tylko niektóre z ograniczeń trwających do czasu naturalizacji (7-10 lat) i kontraktu na stałe zatrudnienie.
Pracowali jako konsultanci, analitycy, wykładali taktykę stosowaną w armiach Układu Warszawskiego. Zawsze jednak czuli się pod obserwacją i do końca chyba nie cieszyli się pełnym zaufaniem. Nawet ich dzieci były traktowane jako potencjalni agenci drugiej generacji (tzw. sleepers - "uśpieni"). Jeden z synów Obacza po ukończeniu szkoły średniej ubiegał się o przyjęcie do szkoły wojskowej; gdy w ankiecie w rubryce z pytaniem o sympatie polityczne ojca wpisał, że ojciec był członkiem PZPR - został odrzucony.
Warunki materialne po podpisaniu kontraktu były przede wszystkim zależne od "wartości" danej osoby oraz od wysługi lat począwszy od dnia uzyskania amerykańskiego obywatelstwa. Niektórzy otrzymywali do 5000 dolarów miesięcznie (taką pensję miał ponoć Paweł Monat). Istniał też fundusz specjalny dla osób przekazujących szczególnie cenne informacje, pozwalający na uposażenie 7000 dolarów. Niezależnie jednak od wysługi lat, awansów i zajmowanej pozycji, żaden z uciekinierów nie mógł pełnić funkcji kierowniczej, najniższego nawet szczebla.
Podobną jak w Stanach Zjednoczonych procedurę przechodził gen. Dubicki w Republice Federalnej Niemiec. Gdy znalazł się po drugiej stronie muru berlińskiego, izolowany w Helmufeld (niewielkiej miejscowości blisko granicy z NRD) wypełniał rozliczne formularze i był przesłuchiwany przez amerykańskie służby wywiadowcze. Po krótkim czasie przewieziono go do Kaiserslautern, miasta w pobliżu granicy z Francją, w którego okolicach znajduje się baza lotnicza NATO, dowództwo amerykańskich wojsk lotniczych w Europie oraz sztab Połączonych Sił Powietrznych w Europie Środkowej. Był to więc rejon dobrze strzeżony. Kwaterował w niewielkim dwupokojowym mieszkaniu służbowym, oczywiście pod opieką amerykańskich i niemieckich służb specjalnych.
Stopniowo poddawany poufnym kontaktom z odpowiednimi wysoko postawionymi osobami przekazywałem im rewelacyjne, posiadane przeze mnie informacje - tak pisał do mnie w liście wysłanym z Kaiserslautern 5 maja 1990 r. Można wątpić, czy były to rzeczywiście rewelacje, ale w każdym razie Dubicki przez trzy lata występował na wielu spotkaniach, m.in. w stacjonujących na terenie Niemiec oddziałach NATO (notabene nie znając żadnego obcego języka poza rosyjskim). Występował też w telewizji, w generalskim mundurze, który zabrał ze sobą. Dwukrotnie był w USA, na objazdach organizowanych przez koła polonijne. I, co ciekawe, cała jego działalność została przerwana z chwilą, gdy na scenie pojawił się Michaił Gorbaczow ze swoim programem i prozachodnią polityką.11
Wyróżnieniem szczególnym, zapewne ze względu na niecodzienny wśród uciekinierów stopień wojskowy, było to, że już po kilku miesiącach pobytu w RFN uzyskał status uchodźcy politycznego i - co istotniejsze - przyznano mu emeryturę generała Bundeswehry w wysokości 4500 marek, podniesionej później do 5500 marek. Jednak, jak inni, do końca odczuwał brak zaufania ze strony - jak to określił - "gospodarzy"; pozostawał pod stałym nadzorem.12
Dla pełnego obrazu losów oficerów zbiegłych za granicę należy jeszcze wspomnieć o nielicznej wprawdzie, ale ważkiej grupie godzących się na działalność ŕ rebours. Za przykład posłuży tu pilot Arkadiusz Korobczyński. Gdy w 1949 r. wylądował na Gotlandii, po przesłuchaniu przez szwedzkie służby specjalne podjął pracę w hucie szkła, jako ślusarz. Nie zaznał jednak spokoju. Po czterech latach, gdy uznano, że nie został podstawiony przez polski wywiad, "przejęła" go organizacja działająca - jak później zeznał - na rzecz amerykańskiego i niemieckiego wywiadu. W 1955 r. został skierowany do Frankfurtu nad Menem dla przeszkolenia w działalności na zawijających do szwedzkich portów statkach handlowych, polskich i rosyjskich (chodziło o uzyskiwanie od marynarzy informacji o sytuacji w ich krajach, przede wszystkim dotyczących wojska). Kurs trwał sześć tygodni. W grupie było osiemnaście osób, przeważnie Rosjan; wykłady odbywały się w języku rosyjskim. Aktem końcowym było podpisanie deklaracji o współpracy z wywiadem niemieckim.13
W 1955 r. Korobczyński ożenił się ze Szwedką, uzyskał szwedzkie obywatelstwo i niezależnie od nieoficjalnej działalności pracował w jakimś przedsiębiorstwie. Dopiero w 1968 r., po upływie trzynastu lat od zakończenia kursu we Frankfurcie, zdecydował się na wyjazd do Polski. Przygotowania trwały cztery lata. W 1972 r. pojawił się w Gdańsku jako szwedzki turysta i tak go urzekło piękno tego miasta, że ponowił przyjazd w 1973 r., tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Tym razem jednak, "namierzonego" przypuszczalnie w czasie poprzedniego pobytu, aresztowano go w tydzień po przyjeździe, w Warszawie na ulicy, podczas robienia zakupów. Interwencja ambasady szwedzkiej nie odniosła skutku, został oskarżony o dezercję (sprzed 24 lat!) i skazany na dwanaście lat więzienia. Jedynie osobista interwencja premiera Szwecji sprawiła, że w 1979 r., po odsiedzeniu pięciu lat, powrócił do swojej trzeciej z kolei (po radzieckiej i polskiej) ojczyzny oraz do żony i czworga dzieci.
Próby przerzucenia uciekiniera do kraju, z którego zbiegł, po przygotowaniu go do roli agenta (jeśli tak traktować przypadek Korobczyńskiego), podejmowane były niejednokrotnie i niejednokrotnie też kończyły się niepowodzeniem.
*
Niezależnie od okoliczności skłaniających oficerów do ucieczki oraz od ich późniejszej działalności, przeżycia doznawane w okresie przejściowym wymagały pokonania niejednej trudności i nie zawsze były zgodne z ich oczekiwaniami. Ich sytuacja z dnia na dzień zmieniała się gwałtownie: znajdowali się w obcym środowisku, przeważnie nie znając języka danego kraju, wśród ludzi może im i życzliwych, lecz zaabsorbowanych swoimi, obcymi dla nich sprawami. W dodatku ich przyszłość była wielką niewiadomą.
Współpracujący z obcym wywiadem pozostawali pod presją zaocznego wprawdzie, ale jednak wyroku śmierci. Musieli liczyć się z podjęciem próby ich zgładzenia, chociażby dla zastraszenia innych.14 Zmieniali nazwiska, mieszkania, decydowali się na operacje plastyczne, ale mimo ochrony i utajnienia miejsc ich pobytu żyli w obawie o siebie i swoich najbliższych.15 Z czasem, w miarę stabilizowania się ich sytuacji, następowało uspokojenie, lecz dopiero zmiana ustroju w Polsce oznaczała koniec zagrożenia.
Niepokój o przyszłość, a także poczucie uzależnienia od decyzji zapadających w niedostępnych dla uciekiniera gabinetach - stymulowały dążenie do wyeksponowania swojej osoby, dowartościowania przekazywanych informacji i wiedzy o stanie polskich sił zbrojnych. Stąd też zrodziła się swoista konkurencja w odniesieniu do własnej "wartości rynkowej".
*
Spośród 61 zbiegłych oficerów, po upadku PRL tylko czterech podjęło starania o rehabilitację: Kukliński, Obacz, Dubicki i Ostaszewicz. Uzyskali (choć nie bez trudu) wyroki uniewinniające. Żaden natomiast nie zdecydował się na powrót do kraju na stałe.
Trudno się temu dziwić. Ci ludzie po uciążliwym procesie adaptacji osiągnęli stan stabilizacji i względnego dobrobytu. W Polsce musieliby ponownie zżywać się z nową dla nich sytuacją, borykać się z różnymi problemami. Ich dzieci (i wnuki) zostały wychowane w innej kulturze, którą traktują jak swoją; dla nich Polska jest tylko krajem rodziców (i dziadków). Nie każdy też z ówczesnych uciekinierów może być pewien, że proces związany z rehabilitacją zakończy się satysfakcjonującym orzeczeniem. I nie bez znaczenia pozostaje rozczarowanie zrehabilitowanych stosunkiem do nich społeczności wojskowej, która nie okazała się skłonna do uznania ucieczek, nawet z PRL-owskiego reżimu, za czyn godny pochwały.
Tadeusz Pióro
Źródła podstawowe:
Wykaz żołnierzy zawodowych, którzy
dokonali przestępstwa szpiegostwa lub dezercji (Naczelna Prokuratura WP).
Archiwum Służby Sprawiedliwości MON, akta spraw Naczelnej Prokuratury
Wojskowej 583/77/99.
Archiwum Instytucji Centralnych MON 161/91/466, akta spraw Naczelnej
Prokuratury Wojskowej.
Archiwum Instytucji Centralnych MON 605/81/241, akta spraw Naczelnej
Prokuratury Wojskowej.
A. Kochański: "Polska 1944-1991. Informator historyczny", t. 1,
Warszawa 1996.
John Dille, Paweł Monat: "Spy in the U.S.", USA 1961.
Relacje mjr. Ryszarda Obacza z USA i gen. Leona Dubickiego z RFN.
1 W latach 1945-1947 odnotowano jeden tylko przypadek ucieczki oficera, samolotem na Bornholm. Był to pilot radziecki czasowo odkomenderowany do polskiego lotnictwa. Sprawa była tak dalece utajniona, że w wojsku, poza paroma osobami, nikt o tym nie wiedział i nieznane jest jego nazwisko.
2 Jacek Hugo-Bader: "Ucieczka z klubu orląt", "Magazyn Gazety Wyborczej" z 19.12.1997.
3 W komunikacie informującym o tym wydarzeniu podano, że przechwyciło go "lotnictwo sojusznicze", żeby nie posądzać Związku Radzieckiego o nadzorowanie przestrzeni powietrznej "suwerennego" przecież państwa.
4 Cytaty wg A. Kochańskiego: "Polska 1944-1991. Informator historyczny", t. 1, Warszawa 1996, s. 494.
5 Rozkaz nr 052 z 29.03.1955. Szefem GZI był wówczas płk Karol Rakowski, po odwołanym do ZSRR w lipcu 1953 r. płk. Dymitrze Wozniesienskim. Cytat jw., s. 565.
6 Pisze o tym Monat w swoich wspomnieniach "Spy in the U.S.", wydanych w USA w 1961 r.
7 Wiedzę o tym, co działo się z uciekinierami, gdy znaleźli się za "żelazną kurtyną", zawdzięczam przede wszystkim informacjom uzyskanym w bezpośrednich rozmowach z pilotem mjr. Ryszardem Obaczem, który spędził 25 lat w USA, pracując jako konsultant Defense Intelligence Agency, oraz z gen. Leonem Dubickim, który od dnia ucieczki do śmierci (1981-1997) pozostawał w RFN. Były to dwa główne kierunki ucieczek.
8 M.in. na podstawie reportażu Jacka Hugo-Badera "Ucieczka z klubu orląt".
9 Z racji wykonywanych funkcji znał system szkolenia pilotów w Układzie Warszawskim, organizację i rozmieszczenie w Polsce lotnictwa operacyjnego, właściwości taktyczne i szczegóły konstrukcyjne polskich, a więc i radzieckich samolotów, m.in. "MiG-19", który był pierwszym samolotem zdolnym do pokonania prędkości dźwięku. W 1964 r. skazany na śmierć. W 1996 r. postępowanie karne umorzono "z braku cech przestępstwa", a w 1997 r. przywrócono Obaczowi stopień majora z przyznaniem polskiej emerytury za okres służby w WP.
10 Robert Kowal, "Rozmowy ze zdrajcą", Warszawa 1998.
11 Zacząłem udzielać publicznych wywiadów oraz poufnych informacji dla polityków i ważnych osobistości wojskowych i służb specjalnych (.) Byłem aktywnie wykorzystywany przez trzy lata, do czasu przyjścia Gorbaczowa do władzy i początku jego kursu na pieriestrojkę (z listu do mnie z 12 kwietnia 1993 r.).
12 W kołach emigracyjnych w Niemczech oraz politycznych i wojskowych - pisał do mnie w liście z 12 kwietnia 1993 r. - zakorzenione jest mniemanie, że jestem agentem polsko-sowieckim.
13 Z zeznań Korobczyńskiego po aresztowaniu w Polsce. Archiwum Instytucji Centralnych MON 605/81/241. Archiwum Służby Sprawiedliwości MON, akta spraw Naczelnej Prokuratury Wojskowej, s. 5-12.
14 Na początku lat sześćdziesiątych radziecki dowódca okrętu, komandor Artamonow, zbiegł do Szwecji i później do USA; w 1974 r. został zastrzelony przez "nieznanego sprawcę". We wrześniu 1978 r. zbiegły z Bułgarii Gieorgij Markow został zamordowany w Londynie przez ukłucie w nogę parasolem zawierającym truciznę.
15 Gdy Paweł Monat w 1961 r. występował w amerykańskiej telewizji, twarz jego przykrywała maska z otworami na oczy.
TADEUSZ PIÓRO