Bogdan Włosik
by Maciej Gawlikowski
Strzał pod Arką Pana
13 października 1982 r., jak co miesiąc, ruszył solidarnościowy pochód po pierwszej zmianie w nowohuckim kombinacie. Jak zwykle, pierwszą próbę jego rozbicia milicja podjęła na wysokości Zalewu Nowohuckiego. Poszły w ruch pałki, użyto armatek wodnych i gazu. Demonstranci przeszli dalej, na os. Centrum B, gdzie starli się ponownie z większymi siłami milicji.
Rozbici na mniejsze grupy ruszyli w kilku kierunkach. Dołączało do nich coraz więcej ludzi. Nastrój był bardzo bojowy. Z obrony tłum przeszedł do ataku. Płonął pomnik Lenina, którego nogi obłożono stertą desek, połamanych ławek, starych mebli i podpalono. Broniła się komenda MO przy os. Zgody, częściowo zdobyta przez demonstrantów. Podpalono Komitet Dzielnicowy PZPR.
Z jednej strony walczyło parę tysięcy manifestantów, z drugiej 2700 umundurowanych milicjantów, 520 ormo-wców i 250 tajniaków z SB wspartych ciężkim sprzętem, w tym 5 transporterami opancerzonymi i 15 armatkami wodnymi.
Ale tragedia rozegrała się gdzie indziej. Śmiercionośne strzały padły wieczorem, z dala od miejsca jakichkolwiek walk, na skwerze przed Arką Pana, w trakcie nabożeństwa fatimskiego. Strzelał 35-letni esbek. Ofiarą był 20-latek, robotnik Huty, uczeń technikum dla pracujących, Bogdan Włosik. W tragicznym momencie w pobliżu nie było żadnego tłumu. W grupkach stało tylko kilkanaście osób czekających na zakończenie nabożeństwa.
Dlaczego Włosik zginął?
Najbardziej prawdopodobna jest wersja, że esbek próbował sprowokować stojących tam ok. 13-letnich chłopaków, oferując im benzynę do butelek zapalających. Chciał ich zwabić w pobliże służbowego samochodu i zatrzymać. Jeden zorientował się, że to prowokacja, i zaczął krzyczeć: „Ubek!”. Tajniak rzucił się do ucieczki.
Bogdan Włosik stał wraz z kolegą koło kiosku Ruchu. Kiedy usłyszeli zamieszanie i zobaczyli uciekającego, ruszyli w jego kierunku. Esbek potknął się przeskakując przez żywopłot i wywrócił. W panice sięgnął po broń i oddał śmiertelny strzał wprost w nadbiegającego Bogdana.
Starcia z milicją trwały jeszcze po północy i wybuchły na nowo w kolejne dni.
Władze ściągnęły posiłki z całej Polski.
Nową Hutę pacyfikowało 4000 funkcjonariuszy. W ciągu tygodnia zatrzymano ponad 450 osób.
Podczas pogrzebu Bogdana Włosika mundurowa milicja trzymała się z dala od cmentarza.
Oprócz 360 esbeków po cywilnemu, do operacji użyto 150 tajnych współpracowników, którzy, jak można przeczytać w ówczesnych dokumentach, „otrzymali zadania specjalne”.
Październikowe starcia trwały również po śmierci Włosika. Przeszły do historii jako najdramatyczniejsze w dziejach Nowej Huty, nie tylko ze względu na śmierć młodego opozycjonisty, ale również z powodu natężenia walk. Nigdy wcześniej ani później władza nie użyła w dzielnicy tak zmasowanych sił do rozpędzenia demonstrantów, nigdy też determinacja protestujących nie była tak duża. Jedną z przyczyn tak gwałtownych rozruchów była niewątpliwie decyzja władz z 8 października 1982 r., kiedy to zdelegalizowano Solidarność.
Alina Włosik: W latach 70. byłam jeszcze mała i trudno mi było zrozumieć, że istnieje coś poza Nową Hutą. Wiedziałam, że tramwaj gdzieś tam dalej skręca w kierunku Czyżyn i na tym kończył się świat, nie tylko mój. Huta żyła własnym życiem, własnymi sprawami.
Byliśmy rodziną pewnie całkiem typową, normalną.
Irena Włosik: Byliśmy tacy szczęśliwi... Owszem, pracowaliśmy bardzo ciężko, dzieci wychowywałam, nie było mowy o tym, żebym zaprzestała pracy choć na miesiąc. Urlopy macierzyńskie były o wiele krótsze niż teraz, trudno było korzystać z opieki nad chorym dzieckiem, bo to groziło zwolnieniem. W sklepach tylko ocet i musztarda, trzeba było wystawać w kolejkach.
Alina Włosik: Byliśmy wychowywani według takich tradycyjnych wzorów – Bóg, Honor, Ojczyzna. Mama wielokrotnie opowiadała o Piłsudskim, o ’39 roku, o AK i Katyniu. Widać było tę miłość do ojczyzny, a z drugiej strony ogromną niechęć do ustroju komunistycznego. Siłą rzeczy przyjmowaliśmy taką postawę. Ale żyliśmy całkiem zwyczajnie. Byliśmy zaangażowani duchowo, ale nie byliśmy nigdy rodziną działaczy, nie angażowaliśmy się w żadne ugrupowania. Tak samo Bogdan.
Julian Włosik: To i tak Bogu dzięki, że nie był jedynakiem...
Irena Włosik: Tak pragnęłam mieć jeszcze więcej dzieci, ale już jak on się urodził, wystąpiły komplikacje. Lekarze odradzali, ale przecież to jest niemożliwą rzeczą, tak o jednym dziecku. Pochodzę z rodziny wielodzietnej i muszę mieć więcej dzieci, choć jedno jeszcze. Tak urodziła się Alinka.
Mam dopiero 20 lat
Alina Włosik: Bogdan chciał się wcześnie usamodzielnić. Dlatego wcześnie poszedł do pracy i robił zaocznie technikum.
Irena Włosik: Ja mu odradzałam. Boguś, to za ciężko, może ty byś poszedł do dziennego technikum? Wiedziałam, co to praca w kombinacie, cóż, że w biurze. Warunki ciężkie, zatrute powietrze. On powiedział: „Mamusiu, tatuś jest chory, różnie może być. Pójdę do dziennego technikum i skąd wezmę pieniądze, nawet na przybory szkolne? Pójdę dla pracujących, to zawsze będę miał trochę pieniędzy i tobie pomogę”. Miał plany, że jak zda maturę, to pójdzie na studia dla pracujących. Chodził do pracy w kombinacie na szóstą rano, więc pracę kończył o czternastej. Zawsze do domu się spieszył z pracy, żeby zjeść obiad nawet na stojąco, i biegł do szkoły na Złotej Jesieni. Kiedyś powiedział: „Mamusiu, tak naprawdę to mnie interesują sprawy humanistyczne, ale muszę zdobyć męski zawód, żeby były pieniądze na życie”.
Julian Włosik: Jesienią 1982 roku miał już zatwierdzony temat pracy dyplomowej.
Irena Włosik: A przecież jeszcze się z tą dziewczyną spotykał. Wtedy to jeszcze nie wiedziałam, z kim. Widocznie go to krępowało mówić. Małgosia, Boże kochany, to była bardzo ładna dziewczyna i taka dobra. Nawet nie wiem, czy byli długo ze sobą. Chyba niedługo, może rok? Ja się śmiałam, mówię tak: „Boguś, może ty się będziesz żenił?”. „Eee... mamusiu, wygłupiasz się, mam dopiero 20 lat...”.
Wszystko w pędzie. Codzienny kierat. Kiedy było rozmawiać... A przecież musiał zajrzeć do książki też. A jak tylko miał chwilę czasu, to stał w kolejce w sklepie za tym mięsem. Paskudne, bo paskudne dawali, ale było na kartki i jeść coś było trzeba. No, to chociaż mnie podmienił, poszłam, to kolejka dalej się posunęła, to ja stanęłam, a on szedł do domu czy dalej do szkoły.
Julian Włosik: Wtedy to się stało całymi nocami.
Wałęsa w kieszeniach
Alina Włosik: Ogłoszono stan wojenny. Kojarzyłam tylko jedno, że w tej chwili to już będzie wojna, a wojnę znałam z opowieści dosyć dobrze. I rodzice, i babcia dosyć szczegółowo opowiadali różne tragiczne wydarzenia z czasów wojny.
Julian Włosik: Z 16 na 17 grudnia ’81 doszło do pacyfikacji kombinatu. Pamiętam pochód siedemnastego... Bogdana 3 dni nie było wtedy w domu. Był na kombinacie łącznikiem między strajkującymi wydziałami.
Irena Włosik: Bardzo przeżył boleśnie to rozpędzenie strajku. Przyszedł niewyspany, niedojedzony. Nie mówił, że jego pałowali, ale innych pałowali. Opowiadał, jak czekają, a tu nagle wjeżdżają czołgi. Widziałam porozwalane te bramy. Przyszedł zmęczony, zrezygnowany i mówi: „Tyleśmy się namęczyli i potrafili nas tak załatwić”. Ale jak to młody, za chwilę już mówił: „Nie wszystko stracone, będziemy walczyć do zwycięstwa”.
Julian Włosik: I jeszcze uciekając, szalik moherowy gdzieś zgubił. Rozpaczał o ten szalik, bo to ciężko było dostać.
Irena Włosik: Zaczęła się konspiracja, gazetki. W każdej manifestacji brał udział. Głęboko to przeżywał, nie jak czasem chłopaki ganiali się z milicją dla atrakcji.
Alina Włosik: Pamiętam huki, strzały, to było coś przerażającego, kiedy nie było wiadomo, czy to pociski, czy armatki wodne. Gazy łzawiące było czuć wszędzie, na całą Hutę. Było biało od szczypiącego, gryzącego dymu. Baliśmy się otworzyć okna, bo wtedy strzelali do środka. Kiedy Bogdan przychodził, opowiadał, że biegają – ZOMO, tajniacy, że pałują, że strzelają armatkami wodnymi, że można oberwać petardą.
Irena Włosik: Czyśmy się bali o niego w dni demonstracji? Aż tak, to nie, bo wiedzieliśmy, że Boguś jest zawsze umiarkowany, ostrożny.
Julian Włosik: Ja mu tylko mówiłem: „Uważaj nie bądź czasami chojrak!”. Na co on: „Eee, tato, co oni mi zrobią...”.
Alina Włosik: Ja już licealistka, Bogdan prawie dojrzały mężczyzna. Wtedy bardzo zbliżyliśmy się do siebie. Wracał późno wieczorem, przychodził do mnie do pokoju i opowiadał, no dla mnie o takich sprawach jeszcze obcych. Opowiadał nie tylko o Solidarności, ale o codzienności, o swoich problemach, o pasjach, o muzyce. Pamiętam, że wtedy, 13 października 1982, zanim jeszcze wyszedł z domu wczesnym popołudniem, też powiedział, że przyjdzie i opowie mi o wszystkim.
Julian Włosik: On się umówił w tym dniu z Małgosią.
Irena Włosik: Ona miała wyjść ze szkoły i tam pod kościołem, pod Arką mieli się spotkać. Ona przyszła... Już dowiedziała się wszystkiego...
Julian Włosik: Nie. Tylko, że kogoś zastrzelili. Nie wiedziała jeszcze, że jego.
Alina Włosik: Oczekiwanie, że przyjdzie wieczorem, strzały, mgła, zapach gazu. Tyle pamiętam z tego dnia. Później czarna dziura.
Irena Włosik: Brał udział w pochodzie z kombinatu po pierwszej zmianie... nie mogę, może dalej powiedz ty...
Julian Włosik: Zdjęć Wałęsy miał pełne kieszenie, widocznie rozdawał. Koledzy mówili też, że Bogdan niósł transparent z podobizną Wałęsy. Wymieniali się. No, bo jak cały czas w rękach, to ręce omdlewały, a on miał chorą rękę. Dzień wcześniej miał wypadek w pracy i lekarz zakładowy chciał mu dać 9 dni zwolnienia, ale ze względu na ten pochód Bogdan odmówił.
Zomowcy rozproszyli cały pochód nad Zalewem Nowohuckim, było bicie i gaz. Wrócił do domu przesiąknięty tymi gazami, zjadł obiad i pobiegł dalej. Oczywiście żadna komunikacja miejska nie działała, więc musiał na piechotę. Wychodząc, powiedział do córki: „Przekaż mamusi, że pójdę na nabożeństwo fatimskie i wrócę. Niech się mamusia nie martwi”.
Tylko płakałam
Irena Włosik: Było po Dzienniku Telewizyjnym, przed ósmą. Pukanie. Przychodzi troje młodych, mąż im otworzył i rozmawiają, mąż mówi: „Słyszysz, co tu państwo mówią? Bogdan prawdopodobnie postrzelony”.
Ja na to: „Nie, nie, to jakaś pomyłka, absolutnie to nie może być on”.
Oni mówią: „Proszę pani, myśmy tam byli, jesteśmy studentami medycyny, udzielaliśmy mu pierwszej pomocy i on prosił, żeby zawiadomić rodziców, i podał adres, prosił nas bardzo i podał adres, dlatego tu przyszliśmy”.
I wtedy dopiero do mnie doszło, że to w ogóle jest możliwe. Pojechaliśmy z mężem do szpitala im. Żeromskiego, do Huty. Wszystkie przejazdy były zabarykadowane, w powietrzu unosiły się dym, gaz, ciężko było przejechać, mąż gdzieś jeździł dookoła...
Julian Włosik: ...przez Łęg pojechaliśmy, tam od strony Mogiły, polnymi drogami, dojechaliśmy do szpitala, tam lekarz podał, że byli karetką, ale nie został przyjęty, tylko odesłany do Krakowa, na Kopernika. Na Kopernika też go nie przyjęto. Było polecenie, żeby wszystkich rannych z zajść zwozić do szpitala wojskowego, na Wrocławską. Tak go po Hucie i po Krakowie wozili w kółko...
Irena Włosik: Wróciliśmy do domu, byliśmy bez sił, mąż to się tak okropnie czuł, że bałam się o jego życie. Był przecież po zawale. Został w domu. Siostra ze szwagrem przyjechali i pojechaliśmy prosto na Wrocławską. Pod akademikami, na Czyżynach, stało bardzo wiele barykad, jakieś belki, drągi, sterty kamieni i płyt chodnikowych, resztki petard. Wszystko zadymione, z oczu płynęły łzy.
W szpitalu wartownicy nie chcieli nas wpuścić, bo nie można o tej porze, to była godzina gdzieś po jedenastej w nocy. Zaczęłam błagać, prosić, potwornie krzyczeć, że moje dziecko tam kona, że nie mają prawa mnie zatrzymywać.
Wreszcie puścili.
Boguś leżał na korytarzu na wózku, przykryty prześcieradłem, lekarze dopiero co odeszli od stołu operacyjnego, jeszcze byli w uniformach, w zielonych czepkach, z maskami na twarzach.
Klęknęłam i zaczęłam krzyczeć: „Jezusie, wróć go do życia!”.
Prosiłam, czy jest tam ksiądz, żeby mu dał ostatnie namaszczenie, ale jeden z lekarzy, ich przełożony, powiedział, że owszem, jest, on może go tu sprowadzić, ale to nie ma żadnego znaczenia, bo jeżeli ksiądz wojskowy udzieli mu ostatniego namaszczenia, to tak jakby go nie było. Ale tam też byli ludzie uczciwi – podszedł do mnie lekarz, szepnął: „Pojadę po księdza”, szybko umył ręce, przebrał się i swoim samochodem przywiózł duchownego.
Wróciłam do domu, mąż się pyta: „Co z Bogusiem? Lepiej?”.
Tylko płakałam. Nie wiedziałam, jak mam mu to powiedzieć...
Herbata, ciasto i obrus
Julian Włosik: Po zabójstwie syna nikomu z tych esbeków nic się nie stało, zabójca został ukryty w szpitalu, a członkowie patrolu dostali zwolnienia lekarskie. Wiceminister Ciastoń zaraz przyjechał do Krakowa podziękować funkcjonariuszom za trud i wysiłek w walce z chuliganami. Nas stale nachodzili tajniacy, naprzeciw naszych okien był stały punkt obserwacji.
Irena Włosik: Chcieliśmy Bogusia pochować koniecznie zgodnie z tradycją, w nowych butach. Ale wtedy można je było dostać tylko na talony, a i to z wielkim trudem. Moja siostra miała znajomą, jej znajoma od kolejnej znajomej zdobyła taki talon i kupiła mu buty. Dopiero później zajrzałam do portfelika syna. Miał tam jeszcze niewykupiony talon.
Alina Włosik: Pierwsze dni to szok, łzy płynęły cały czas, zupełny brak kontroli nad sobą. Nie chodziłam do liceum. Kiedy wróciłam, koleżanki i koledzy bardzo podtrzymywali mnie na duchu. Co dzień po lekcjach ktoś odprowadzał mnie do domu.
Irena Włosik: Parę tygodni po tragedii rano mocne pukanie do drzwi. Jeszcze nie byłam ubrana, więc poszedł mąż. Do przedpokoju wszedł mężczyzna i powiedział, że chce z nami porozmawiać. Był w granatowym trenczu, wyglądał tak, że od razu zorientowaliśmy się, skąd jest. Nie chcieliśmy rozmawiać. Przyjął to spokojnie, zapowiedział tylko, że mamy być około godziny dwunastej w domu. Zapytałam: „Co pan będzie robił – przesłuchania?”. „Tak” – odpowiedział. „No, to teraz mnie proszę przesłuchać”. „Nie mogę być sam, musi być drugi, będziemy tu koło dwunastej”.
Mąż poszedł do sklepu...
Julian Włosik: Poszedłem do sklepu, koło dziesiątej, a widzę, że tu pełno obcych ludzi po osiedlu krąży. Samochody, pełno ich w tej przełączce, gdzie mieli punkt obserwacyjny, do piwnicy nawet wleźli. Żona czym prędzej ulotki zaczęła chować...
Irena Włosik: ...ale gdzie to schować, do muszli, do lodówki? Do zamrażalnika to dałam.
Julian Włosik: A część wziąłem i poszedłem ze śmieciami. Byliśmy tak skołowani, baliśmy się, że oni nas zabiją. Przeżyliśmy straszne godziny. Śniadania nie mogliśmy zjeść, tylko chodziliśmy od okna do okna.
Irena Włosik: Ubek wrócił koło dwunastej sam. Usiadł i jak gdyby nigdy nic próbuje rozmawiać o pogodzie, o sporcie. Gadał tak sam ponad pół godziny i mówi nagle: „Ale ja przecież tu nie bez przyczyny przyszedłem, bo tu przyjedzie do was premier!”. Byłam tak wykończona psychicznie, że nie zrozumiałam. Pytam go: „Kto to jest »premier«?”. – „No... pan generał Jaruzelski! Chyba mu wolno złożyć kondolencje?”.
Baliśmy się odmówić, mąż powiedział tylko: „Pod warunkiem, że nie będzie żadnych kamer, żadnych zdjęć. Nie chcemy, żeby z naszej tragedii robiono widowisko”.
A tu oni właśnie wchodzą. Jak tylko zaczęli wchodzić z kamerami, lampami, z całym tym sprzętem, ubek schował się do kuchni. Mąż mówi: „Absolutnie nie!”, wobec czego tamci zostali za drzwiami, i weszli Jaruzelski, Kiszczak, ówczesny prezydent Krakowa, dyrektor Huty Lenina i dwóch innych dygnitarzy. Jeszcze jakiś sekretarz, major Palimąka się nazywał, pamiętam, bo zostawił wizytówkę.
Julian Włosik: Usiedli. Zaczął Jaruzelski: „Chcielibyśmy Państwu złożyć kondolencje, ubolewamy nad tymi rozwarstwieniami...”.
Alina Włosik: Pamiętam tylko kilku panów w garniturach, kilku w mundurach i nic więcej. Byłam jak w letargu i nawet nie chcę sobie przypomnieć szczegółów. To było obrzydliwe.
Julian Włosik: Przerwałem Jaruzelskiemu i mówię, że jak można strzelać do bezbronnego chłopaka z odległości półtora metra, że przecież tam był spokój, nie było żadnych zamieszek...
Nie dał mi dokończyć, tylko wpadł mi w słowo i znów zaczął opowiadać o rozwarstwieniach wśród społeczeństwa. Nie minęło 10 minut, pogadali, zabrali się i poszli.
Irena Włosik: Pisali w gazetach, że ich przyjęliśmy herbatą i ciastem, że biały obrus był.
Nic podobnego, to kłamstwa. Poszliśmy zaraz do siostry, bo już nam było ciężko to samym przeżyć, a siostra nas przywitała i mówi: „Wy? Wyście wpuścili go do domu?”. Dopiero zrozumiała, jak opowiedzieliśmy szczegóły.
Telewizor był włączony, zaczynała się Kronika Krakowska. Pojawił się spiker, nazywał się Palowski, i jako pierwsze czyta, że u rodziny Włosików gościła delegacja władz, i że my, Włosikowie, przestrzegamy wszystkich, młodzież i jej rodziców, przed zakłócaniem porządku i apelujemy o spokój, bo najlepiej wiemy, czym to grozi. Boże, tak się zdenerwowałam...
Od razu u siostry chwyciłam za telefon i dzwonię do tego Palowskiego do telewizji: „O czym pan mówił, przecież to nieprawda!”.
Julian Włosik: Pojawiły się plotki, że czerwoni nam willę wystawili, że dali pieniędzy. Różne bzdury esbecy rozpuszczali.
Rzeczywiście, przyszedł z propozycją pułkownik Garlej od Kiszczaka, mówił, żeby dać z tym postępowaniem prokuratorskim spokój. Zapytał wprost – ile i czego żądamy. Powiedziałem: „Ja z panem nie będę rozmawiał”.
Irena Włosik: Ze mną też rozmawiał. Powiedziałam: „Pan nas obraża. Żądamy tylko jednego – sprawiedliwego procesu”.
Matka Boska nie tak cierpiała
Alina Włosik: Przez dwa tygodnie praktycznie nie zamykały się drzwi naszego domu. Ktoś wchodził, wychodził, pamiętam grupki na klatce schodowej, ludzie stali i zastanawiali się, jak zagadać, zapukać, w jaki sposób przekazać kondolencje. To był wspaniały gest ludzkiej solidarności. Dla nas z jednej strony to było bardzo męczące, ale z drugiej pozwalało przetrwać ten okres, bo nie mogliśmy się całkiem rozkleić. Przychodziła nie tylko najbliższa czy dalsza rodzina, znajomi, ale ludzie obcy. Zawsze przekazywali, że oni jednak nas znają – albo wspólni znajomi, albo wspólna praca, jakaś szkoła, jakiś wyjazd... Okazywało się, że świat jest jednak mały, że jednak Huta jest wielką rodziną.
Irena Włosik: Ile razy jestem na cmentarzu, to mi się pogrzeb przypomina. Te nieprzebrane tłumy.
Julian Włosik: I mimo tych tłumów, esbecy nas bezczelnie zaczepiali podczas pogrzebu.
Irena Włosik: Byłam cała odrętwiała, więc nie zwracałam uwagi na to, co się wokół mnie dzieje. Widziałam, że nieznany mi człowiek szedł blisko męża, ale dopiero mąż w domu powiedział, co się stało. Przypomniałam sobie wtedy, że do mnie też ten człowiek podszedł na cmentarzu. Zapamiętałam, co powiedział: „Proszę pani, Matka Boska nie tak cierpiała, jak syna straciła, niech pani tego tak nie przeżywa”.
Julian Włosik: Mówił do mnie, że mam być spokojny. Przerwałem, a kiedy klęknęliśmy obok siebie, namacałem mu pod pachą kaburę z pistoletem. Zauważyłem ją, bo rozchyliły się poły płaszcza, ale chciałem się upewnić. Powiedziałem: „Jak się pan w tej chwili nie ulotni, to zacznę krzyczeć i pana zdemaskuję”. Tam by go chyba... Nie wiadomo, do czego by doszło, pewnie do masakry. Było ponad 10 tysięcy ludzi, ale też pełno było wśród tego tłumu tajniaków.
Alina Włosik: Pamiętam ogromną wyrozumiałość ludzi, którzy obok grobu Bogdana też mieli swoich bliskich. Dla nich on był przecież obcą osobą, a nie mogli we Wszystkich Świętych i w Dzień Zaduszny stanąć nad swoim grobem czy skupić się, czy nawet przejść alejką, musieli chodzić dookoła. Rodzice czuli się zobowiązani, żeby te tysiące zniczy później posprzątać, bez względu na samopoczucie, bez względu na chorobę.
Irena Włosik: Małgosia miała przygotowane zdjęcie z dedykacją i chciała je włożyć do trumny Bogdana, ale w końcu nie wiem, czy nie wrzuciła do grobu.
W patrolu było czterech
Julian Włosik: Śledztwo prowadziła prokuratura wojskowa. Prokuratorzy zastraszali świadków, wymuszali zeznania. W dniu śmierci syna i nazajutrz, do mieszkań w bloku, przy którym zginął, wpadały hordy pijanych zomowców, wywalali drzwi. Wywracali sprzęty, zrzucali pościel z tapczanów, bo jak zeznawał jeden ze świadków, szukali, czy ktoś nie jest tam ukryty. Bali się, że ktoś widział z okna całe zajście i może zeznać prawdę.
Irena Włosik: W PRL-u nie było żadnego procesu, zabójca był przesłuchiwany jako świadek, a nie podejrzany o zabójstwo. Reprezentujący nas mecenas Rozmarynowicz odnalazł naocznego świadka zadającego kłam oficjalnej wersji, głoszącej, że Bogdan napadł na esbeka. Chłopak był zdecydowany zeznawać. Zastanowiliśmy się z mężem i poprosiłam: „Panie mecenasie, niech pan nie dopuści, żeby on zeznawał. Jest w tej chwili studentem medycyny. Nie tylko nie skończy studiów, ale może być tak, że znajdą go utopionego albo będzie miał wypadek. Nikt nam już życia syna nie wróci i nie chcemy mieć na sumieniu tego, że matka tego chłopaka będzie później przeżywać to, co ja przeżywam. Może przyjdzie czas, wtedy skorzystamy z jego zeznań”. W 1990 roku śledztwo wznowiono i wreszcie ruszył proces. I właśnie w tym wznowionym śledztwie zgłosił się pan doktor Łomnicki, już wtedy lekarz, i zeznał, jak to faktycznie było.
Julian Włosik: Zaraz na początku pierwszego śledztwa wyszło na jaw, że żona zabrała całą odzież syna ze szpitala, dowód rzeczowy. Żądali od nas jej wydania, ale żona oświadczyła, że wszystko wyrzuciła do śmietnika.
Irena Włosik: Zabrałam tę odzież, to znaczy te swetry pokrwawione i wszystko, co było, bo bałam się, że oni coś zmanipulują, zniszczą dowody. Było to w ukryciu, aż do wznowienia śledztwa w wolnej Polsce.
Alina Włosik: Nie wiem, jak rodzice przeżyli ten proces. Mama z natury rzeczy bardzo emocjonalnie podchodziła do życia, tata po ciężkich chorobach. Obawiałam się, czy nie skończy się to kolejną tragedią. Wciąż wyjeżdżali do Krakowa, te wyprawy ciągnęły się latami. Ja aż tak bardzo nie angażowałam się, byłam tam na rozprawach, pamiętam przesłuchania, ale przede wszystkim udręczonych rodziców. Pytałam ich nieraz, czy nie lepiej odpuścić. Tym bardziej że oni nie walczyli o wymiar kary ani o to, żeby morderca spędził resztę życia za kratkami, ale walczyli, żeby ta zbrodnia nie została całkowicie zamazana i rozmyta przez obrońców mordercy, mówiących wciąż o obronie koniecznej.
Julian Włosik: Morderca, Andrzej Augustyn, cały czas na rozprawach zachowywał się butnie. Jak jego koledzy esbecy zeznawali o tym dniu tragedii i całą odpowiedzialność zwalili na niego, to zerwał się z ławy i krzyknął: „A gdzie wyście wtedy byli? Na wczasach? Wasza postawa jest niegodna funkcjonariusza SB!”. Był do końca butny, wprost nienormalnie butny. Patrzył nam prosto w oczy.
Tych esbeków było w patrolu czterech: Aleksander Mleczko – dowódca, Andrzej Augustyn – zabójca Bogdana, Marek Kowalski, no i ten Marek Janusz...
Irena Włosik: Bo ten Janusz to mieszka w bloku obok... Spotykamy go często w sklepach, mijamy się z nim na skwerze. To jak jakaś kara.
Julian Włosik: W latach 90. okazało się, że Janusz jest pozytywnie zweryfikowany i pracuje w Urzędzie Ochrony Państwa.
Irena Włosik: Jak Boguś wrócił w tym dniu tragicznym do domu na obiad, przesiąknięty gazem, przemoknięty, to powiedział, że go strach ogarnia, że pod sam dom szedł za nim człowiek, wyglądający na tajniaka. To samo mówił koledze, którego później spotkał koło Arki. On zażartował: „Takiś ważny, że za tobą chodzą?”. Janusz zeznając, opisywał, co Bogdan miał na sobie w chwilę po zabójstwie. Został postrzelony w zupełnie innym swetrze, niż ten zeznał. Opisał sweter, który Bogdan rzeczywiście nosił, który miał na sobie wcześniej. Musiał znać Bogusia, musiał go wcześniej znać. Musieli go dobrze zapamiętać i wiedzieli, do kogo strzelają. Pewnie chcieli zastraszyć Hutę i mieli kogoś zabić. Padło na naszego syna...
Alina Włosik: Dla mnie ten funkcjonariusz, który strzelał, to w pewnym sensie abstrakcyjna postać. Nawet nie zapamiętałam z procesu jego twarzy. To przecież była cała zorganizowana działalność. Nie skupiałam się na jednym z nich, nie czułam nienawiści tylko i wyłącznie do tego jednego człowieka. Czułam to do tej delegacji, która nas naszła w domu. Chcieli podawać rękę, a ja nie miałam na to ochoty, bo to byli ludzie odpowiedzialni za całe zło, które się działo, za tragedię nie tylko naszą, ale bardzo wielu rodzin.
Irena Włosik: Mamy satysfakcję, że wyrok zapadł...
Julian Włosik: ...już obojętne jaki, ale przynajmniej normalny proces się odbył.
W pierwszej fazie dostał 8 lat, w apelacji podwyższyli do 10. Z tego odsiedział niecałe 6. Teoretycznie, bo często był na przepustkach, więcej czasu spędził na przepustkach niż w więzieniu.
Irena Włosik: Lekarz, który wiózł Bogusia w karetce z miejsca zbrodni, zeznał przed sądem, że póki on był przytomny, to mówił: „Komuniści mnie zabili”. I wiele razy powtarzał: „Pamiętajcie o mojej mamie...”. Ile razy o tym myślę, to po prostu rozrywa mi serce. Przetrwaliśmy to wszystko tylko dzięki wytrwałości i samozaparciu, które daje nam wiara w Boga.
Julian Włosik: Dawno temu, po rozległym zawale, lekarze nie dawali mi wielkich szans.
Alina Włosik: Ginie młody człowiek, w pełni sił, a opatrzność czuwa nad człowiekiem starszym, schorowanym, który praktycznie nie jest w stanie przeżyć dnia bez lekarstw. Może właśnie po to, żeby kultywować pamięć...
Irena Włosik: Jest za co Bogu dziękować. To nie poszło na marne. Ale miałabym satysfakcję, gdyby on tego dożył. Jesteśmy zawsze na tych różnych patriotycznych uroczystościach i jak widzę tego czy tamtego działacza, który przemawia na temat Bogusia, to jestem dumna i czuję wzruszenie, ale wewnątrz myślę sobie, że oni wszyscy żyją! Siedzieli, pozamykani byli nieraz, ale wrócili.
A mojego dziecka już nie ma.
+++
Rodzinę Bogdana Włosika wysłuchał Maciej Gawlikowski